Page:Nałkowska - Książę.djvu/125

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
117
 
 


Zaczęłam grać, ona zaś usiadła poza memi plecami i pisała. Byłam na nią nieco rozżalona za całą tę wysoce niesmaczną i denerwującą scenę. Mimo to zamiast rzeczywiście pożegnać ją i odjechać do domu, usłuchałam i grałam, co chciała. Przyznawałam, że ma nade mną wpływ jakiś, że opanowała mię swą dziką organizacją, że imponuje mi nurtem swym i bolesnością, że imponuje mi najbardziej tym fanatycznym kultem dla swego mitu. I wstyd mi się zrobiło mej miłości, że jest tak bardzo inna — —

Grałam cicho i smutnie. Długo.

Nagle usłyszałam trzy uderzenia w drzwi.

I zaraz potym straszny, rozbijający głowę huk — tuż za sobą.

Mignęły mi w powietrzu rozkrzyżowane ręce w czarnych rękawach, jak skrzydła. I krzyk dziki bólu i lęku.

Leżała na samym brzegu sofy i biła rękami z niepojętym skowytem. Klęczałam przy niej i oszalała ze zgrozy usiłowałam rozpiąć ubranie w przekonaniu, że to coś pomoże. Do drzwi dobijano się rozpaczliwie — ale nie rozumiałam tego, zapomniałam, że są zamknięte. Pod stanikiem zobaczyłam na koszuli żywą, ciepłą, prawdziwą ludzką krew. Krzyknęłam, jakbym w tej chwili dopiero zrozumiała — i oczy zamknęłam. Widok jej cudnych, złotawą skórą pokrytych piersi wydał mi się jakąś piekielną profanacją.

Łoskot za drzwiami rósł. Wstałam i otworzyłam. Wszedł blady, jak trup, Obojański i służba.