Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/36

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 26 —

tu żaden zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna zgryzota. Na białym żaglu, co się położył na cichym, gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się nasze wszystkie biedne tęsknoty... Niech płyną.

Jest cicho i jest dobrze...

Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom zawsze dobrze być musi, mają bowiem to wszystko, z czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze. Słońce łagodne, roześmiane i przychylne, a morze cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach, przedziwnie spokojne. Więc się wszystko uśmiecha, wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem zgiełk taki, jak na polskiej wsi, rozkrzyczane w noc. Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną potwornych skał, które obsiadły miasto dookoła i strzegą go przed wszelką krzywdą.

Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i dusze, ochłodził kamienne mury domków i gada sam ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się Neapol i błyska tysiącami świateł; na olbrzymiej przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento drgają blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi światła powoli, aż usną ciche miasteczka na stokach Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną trwogą.

Capri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się w ciemność i słucha szmeru morza; gdzieś