Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/110

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 100 —


Widziałeś kiedy w teatrze chwilę, kiedy na scenę wynoszą dwadzieścia trzy trupy, niewinnie pomordowanych? To nie jest żaden nadzwyczajny efekt... Tę trzeba było widzieć chwilę, kiedy ja wszedłem we fraku — z sianem na ramieniu, dostojny, jak woźnica Henschel, zanim się powiesił i kiedym je rozścielił na stole, przerażonym i drżącym. Daję ci słowo, że mnie obsługiwano z jakimś śmiertelnym szacunkiem, ciągle patrząc, czy nie chwytam za nóż w ataku furji, zaś jakaś Angielka przeniosła się przezornie o dwa stoły dalej, patrząc na mnie z litościwą zadumą...

Trzeba mi już jednakże skończyć ten długi list, zaprawiony łzami, jadem goryczy, jadem zemsty, — niepotrzebnie się bowiem rozpisałem, jak kobieta do krawcowej. Ale Tetyda homerowa dlatego jęczała nad oceanem, aby jej ulżyło na duszy, ja też jęczę z tego samego powodu, bo wyobraź sobie, że kulka na rulecie miała do mnie jakąś specjalną złość. Próbowałem za radą znawców uśmiechnąć się do krupjera, ale zawsze był to jakiś tuman, rzucałem pieniądze lewą ręką, „na odlew“ i to nie pomogło; unikałem pobliża starych niewiast, one zaś zawsze wygrywały, a ja nigdy; kupiłem sobie taką puszkę, w którą się wrzuca wygrane pieniądze, aby ich w kasynie nie można było wyjąć i już pierwszego dnia używałem jej z powodzeniem do wrzucania niedopałków z papierosów, tak, że się tanio zmieniła w puszkę Pandory; próbowałem odwrócić krzesło, zaco mnie tylko sklęto, gdyż nie należy przeszkadzać