Page:Makuszyński - Połów gwiazd.djvu/215

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
211
TRAGEDYE DZIECIĘCE

Ja pod brzemieniem ciężkiem, ołowianem,
Ległem przywalon przeogromną troską,
A śmierć ukryta była za dywanem
Z szatańską twarzą i ręką katowską.
A kiedy byłem w trosk mych poniewierce
Śmierć wtedy kwiaty brała mi i serce.

Usnąłem, mając w ręku biblię grecką,
Z smutnego psalmu na ustach wyrazy,
A śmierć na pierś mi rzuciła zdradziecko
Woń twoich kwiatów jak najcięższe głazy,
Żem usnął cicho jak spłakane dziecko.
W głębi japońskiej kwiaty śniły wazy,
A śmierć, pełzając, rzucała uroki
Najpierw na złote na tej wazie smoki.

A one, stróże z wiernych najwierniejsze
Śmierć przypomniały: rycerza Nagoję,
Jako przedziwną raz chciał zabić Gejszę,
I chcąc osłonić białe kwiaty twoje,
Zwróciły oczy w mroki najciemniejsze,
Krwią oczu paląc z łusek złotych zbroję...
I prężąc straszne cielsk tęczowe sploty,
Jeden i drugi łeb swój podniósł złoty.

A śmierć wchodziła cicho, wężów śladem,
Jakby kochanka, wchodząc do świetlicy,