Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/175

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
147
MEFISTOFELES


— Posuń się, — rzekł filozof, — ja będę umierał...

Leżał tak już dwa dni — i nic.

W mózgu czuł wir, który zaczął szaleć. Z powały padał mu na oczy jakby czarny śnieg; w ustach czuł czczość i nudę. Coś w nim drgnęło.

— To śmierc! — pomyślał filozof.

— To ja! — obruszył się żołądek i warknął.

Więc się biedny zbankrutowany filozof wpatrzył w sufit i czekał.

Pająk ogromny krążył nad nim i snuł sieć. Na dworze padał deszcz, i noc w zabłoconych butach, ociekająca wodą, tłoczyła się do przybytku śmierci. Chciał jej bronić wstępu, wołał coś w stronę drzwi biedny filozof, ale go odsunęła brutalnie i zasypała mu ciemnością oczy.

Jęknął tylko i obezwładniał.

Leżał tak długo i słuchał. Noc włóczyła się po izbie, łaziła po półkach, bo skrzypiały, jak pod czyjemiś stopami, szeleściła kartkami książek, dzwoniła palcami o szyby. Słyszał jej kroki: chodziła miarowo, jak człowiek, który się zamyślił i chodzi. Cicho... Widocznie przystanęła obok łóżka; schyla się i zimnemi rękoma wodzi po twarzy.

Pot mu wyszedł na czoło.

Zaszeleściła, jak powiew:

— To ty?...

— Ja jestem... Umieram...

— Nie umrzesz.

— Muszę...

— Nie umrzesz; będziesz jeszcze żył długo...

— W męce... Nie krzycz tak głośno! W męce będziesz i nie znajdziesz tego, czego szukasz.

— Ooo!... Ooo!...

— Nie znajdziesz...

Zaczęła chodzić miarowemi krokami. Przystanęła na chwilę, kiedy w oddali zaczął dzwonić zegar na jakiejś wieży; liczyła sama swój czas, albowiem wczoraj zarżnięto w kamienicy ostatniego koguta.

A filozof coś postanowił.