Page:Jan Lechon - Karmazynowy poemat.djvu/9

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
DUCH NA SEANSIE.

Oto firanka u okna się słania.
Komety wlokąc za sobą liljowe,
On idzie. Księżyc z nad czoła odgania,
Co seledynem oblewa mu głowę,
Nieme z ust naszych biorący pytania,
Wieczystych tęsknot podźwięki echowe —
Na płaszczu jego gwiazd srebrnych tysiące,
Przystanął. Z płaszcza otrząsa je drżące —

Znieruchomieliśmy wtenczas słuchacze
Mów pięknobrzmiacych i dysput wygodnych,
Bo się nam zdało, ze oto już płacze
Harfa, сo wężów usypia głód głodnych,
Że oto trąbią na trąbach trębacze,
Szwedów gotowi gnać z Rusi precz — szkodnych.
Woń się fijolków rozlała po sali —
On stał. A myśmy na Słowo czekali.

Spirytystyczne pogasły wnet krzyże,
I sznur rąk opadł z stolika bezradnie.
Łowimy uchem, jak serce nam niże
Na bicz korali krwawiący, jak zdradnie
Wszystkie zamilkłe porusza w nas spiże
I ból prawdziwy niemocy w nie kładnie,