Page:Jan Lechon - Karmazynowy poemat.djvu/24

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

I mówią czarnym frakom: „Przyjdźcie do nas jutro!”
I podają im usta za podane futro.

A kiedy świt różowy przez żaluzje wnika,
Dla siebie, nie dla gości, gra jeszcze muzyka.
Menuetem się cichym wiolonczela żali,
I białe margrabiny przychodzą z oddali.
Na liljowych oparach spływają bez słowa,
I pannier rozłożyła markiza liljowa.
Kawaler podszedł blady. Pani tańczyć każe!
I tańczą hafty, sprzączki, koronki, pliumaże.

A w klarnet, flet i skrzypce, w ukłony margrabin
Czerwoną, rozwichrzoną wpada nutą Skriabin.
Drze ciszę dysonansem, wali w okiennice,
Muzykę wyprowadza przed dom, na ulicę,
Na place rozkrzyczane w potępieńcze ryki,
I rzuca w twarz akordom zgłodniałe okrzyki,
Na ziemię je obalił i kopie z rozpaczą:
Otworzyć wszystkie okua!! Niech ludzie zobaczą!!

Wielkiemi ulicami morze głów urasta,
I czujesz, że rozpękną ulice się miasta,
Że Bogu się jak groźba położą przed tronem
I krzykną wielką ciszą... lub głosów miljonem.
A teraz tylko czasem kobieta zapłacze —
— — — — — — — — — — — — — — —
Aż nagle na katedrze zagrali trębacze!!

Marjackim zrazu cicho śpiewają kurantem,
A później, później bielą, później amarantem,

20