Page:Jan Lechon - Karmazynowy poemat.djvu/11

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

 niemu idzie! Ma w oczach kochanie,
Żar niewygasły pochodni — zapały,
I kiedy w gardle się zrywa nam łkanie
Żołnierskich pieśni — drze portret w kawały
I w onych pieśni przepada nam jęku,
Czującym pęki kwitnących ziół w ręku.

Patrzajcie! Patrzcie! Skroś okno odpływa,
Na rydwan siada ciągniony przez pawie,
Aloes koła mu wozu okrywa,
Drogę sznurami wskazują żórawie,
Firmament nocą na niebie przerywa
Biczem, świecącym w gwiazd srebrnej siklawie —
Jedzie gdzieś, myśli płomieniem objęty,
Ten, co chciał z czynu na ziemi być święty.

Którzyśmy Słowa czekali stęsknieni,
Kłosy widzimy ubogie a żytnie,
Z lamp rozświetlonych w pokoju promieni,
Jak słońce jasne, pszeniczny dzień kwitnie.
Z łąk Horsztyńskiego kosiarze strudzeni
Idą ze śpiewką radośnie a bitnie.
— — — — — — — — — — — —
Xięcia Józefa konterfekt sczerniały
Na ziemi leży podarty w kawały.



7