Page:Dusze z papieru t.1.djvu/102

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
98
 
 

kiego, gdy jak bawół ryczał i wolał policyi na własne dzieci; lecz ten mieszczanin byl za głupi i nie mógł rozumieć, że jego mieszczaństwo dzieci mu dławi. To nie była jego wina. A na widok tego koltuństwa, które Zapolska wywlokła, uczuło się cały jego rafinowany fałsz, całą obłudę, wszystek wstręt, który tkwi w niem za zgodą właścicieli. I wie się doskonale, że żadne z tych kołtuńskich latorośli litości nie odczuje, bo po chwili bólu, który jest ze wściekłości, będzie takie same jak było i innem być nie chce.

Więc się tragedyę pomija, przechodzi się do porządku nawet nad temi figurami z kołtuńskiego domu, które mają w sobie zabłąkane niewiadomo skąd porywy taniej szlachetności, ale z blednicą i suchotami, aby bujaniu kołtuństwa nic nie stało na przeszkodzie, — i zostawia się pyszną farsę najlepszej sorty, niezmiernie ucieszną i złośliwą historyę, wędrówkę po galeryi niezrównanych typów i mistrzowskich postaci, którym brak było dotąd tak świetnie poinformowanego cicerone, jakim się okazała Zapolska.

Sztuka Zapolskiej jest bezsprzecznie najlepszym podręcznikiem psychologii pospolitego »kołtuństwa«, jaki się dotąd ukazał, najlepszym zarazem jej utworem scenicznym. Wszystko, co Zapolska zdobywała przez lata, jest