Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/390

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
KARYATYDY STRĄCONE
377
 

zieleni pieszczotliwie tuliła jasne postacie kobiet, harmonizując przedziwnie z falami srebrnego śmiechu i ponętnym szeptem rozbawionych. —
 Tymczasem bronzowe, połyskliwe ciała Karyatyd tonęły praw ie w granatowej czerni, bijącej od ścian i balkonu. Ich olbrzymiejące surowe kontury nabrały niezłomnej powagi i królewskiej mocy — NIEZASTĄPIONYCH.
 Przez rozedrgane płochliwe fale śmiechu przedarł się szept bogiń.
 — Prawda, siostro, że moc nasza pozwala nam gardzić tymi, co nie znają godzin trudu i uznojenia? —
 — Albo raczej — litować się beztwórczej ich doli. —
 ...Dalsze słowa zwiał przelotny wietrzyk, szukający chwilowego spoczynku po tryumfach wieczoru...
 Tak płynęły długie dni, miesiące i lata...
 Aż przekorny traf zdarzył, że właściciel budowli, o której mowa, zachciał unowożytnić dom swój. Nie wiem, czy chodziło mu o pretekst do podwyższenia czynszów dzierżawnych, czy poprostu o uzewnętrznienie postępowej swej duszy — dość, że, nim minął tydzień, postawiono sztandary rusztowań, zasłano pomosty, i kilka dziesiątków par rąk jęło ucieleśniać sławetne myśli przerabiaczy.
 Szczęk narzędzi, charkot rozbijanego muru, odgłosy przekleństw i nawoływań, tonących w obłokach pyłu i gruzu, — opierścieniły wszystko.
 — Dopiero po kilku tygodniach zamętu i oczekiwania, z poza rusztowań i białych figur malarzy, lękliwie wyjrzały kształty nowe. —
 Rozkiełzane, obłąkańcze linie pracowicie wymuszonej „secesyi“ rozpacznie wydzierały się z objęć pogodnego „odrodzenia“, tworząc bezkreśnie trwający rozdźwięk...