Mały/Część pierwsza/VIII

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 83 ]

VIII.
Czarne oczy

 W szkole pustki. Wszyscy się rozjechali... Po sypialniach całe szwadrony szczurów urządzają sobie [ 84 ]w biały dzień kawaleryjskie szarże. W kałamarzach atrament zasycha. Na dziedzińcu wróble się weselą; pospraszały towarzyszów z miasta i tych, z pałacu biskupiego i z prefektury i świegoczą od rana do nocy, że aż w uszach dzwoni.
 Mały przysłuchuje im się, pracując w swojej izdebce na poddaszu. Z litości pozwolono mu spędzić wakacje w szkole. Korzystając z tego, zagłębia się z furją w filozofów greckich. Tylko, że ten pokój jest taki gorący i niski. Duszno, jak w piecu. Słońce pali, jak olbrzymia pochodnia, niecąc wszędzie pożogę. Tynk na belkach trzeszczy i opada płatami... Wielkie muchy, ociężałe od znoju, drzemią, przylepione do szyb. I Mały z trudem broni się od snu. Głowa cięży mu ołowiem, powieki opadają.
 Pracuj, pracuj, Danielu, trzeba odbudować ognisko domowe. Nie, on już nie ma sił... Litery skaczą mu przed oczami, potem zaczyna wirować i książka, a wreszcie — stół wraz z całym pokojem. Chcąc odegnać tę jakąś dziwną senność, Mały wstaje, robi kilka kroków, podchodzi do drzwi — chwieje się i pada rażony snem, jak bezwładna masa.
 Na dworze wróble świegoczą, piewiki wygrywają na swoich skrzypeczkach, co sił; z platanów, omszonych kurzem, opada kora, setkami swoich gałązek przeciągają się na słońcu drzewa.
 Małemu śni się dziwny sen; ktoś do drzwi kołacze i grzmiącym głosem woła nań po imieniu: — Danielu, Danielu!“ — głos to znajomy, tym samym tonem wykrzykiwał niegdyś: — „Osioł z ciebie, Kuba!“
[ 85 ] Kołatania staje się coraz natarczywsze: — „Danielu, mój Danielu, otwórz, to ja, twój ojciec!“
 Co za straszna zmora! Mały chce odpowiedzieć, chce wstać, otworzyć drzwi. Unosi się na łokciu, ale głowa mu ciąży; opada znów całem ciałem na ziemią — traci przytomność...
 Gdy ją odzyskał, zdumiał się niemało; leży sobie oto w czyściutkiem, białem łóżku, zasłoniętem niebieską firanką, od której pada łagodny cień. Słodki półmrok, cichy pokój. Słychać tylko tik-tak zegara i brzęk łyżeczki o porcelanę... Mały nie może zrozumieć, gdzie się znajduje, nie jest mu tu nad wyraz dobrze. Wtem ktoś odsłania firankę. Pan Eyssette z filiżanką w ręku pochyla się nad. nim z serdecznym uśmiechem i oczami, pełnemi łez. Mały myśli, że to wciąż jeszcze tamten sen.
 — To ty, ojcze, ty naprawdę?
 — Tak, Danielu, tak, dziecko, to Ja!
 — A gdzie ja jestem?
 — W infirmerji, od tygodnia... teraz Juiżjesteś zdrów, ale byłeś bardzo chory...
 — A skądże ty się tu wziąłeś, ojcze? Uciśnijże mnie jeszcze... Ot, gdy tak patrzę na ciebie, wciąż mi się zdaje, że to tylko sen.
 Ojciec całuje go.
 — No, no, okryjże się, trzeba być rozsądnym... Doktór nie pozwolił ci rozmawiać.
 I chcąc, żeby dziecko nie mówiło, sam mówi za dwóch.
 Wyobraź sobie, tydzień temu, moja firma wysłała mnie na objazd w Sewenny. Możesz sobie wyobra[ 86 ]zić, jak byłem rad: nadarzała się sposobność widzenia się z tobą. Przychodzę, do szkoły. Wołają ciebie... szukają... Niema Daniela. Kazałem się zaprowadzić do twego pokoju: klucz tkwi w zamku od wewnątrz... Stukam — niema nikogo. Trrach! wysadzam drzwi kolanem i znajduje ciebie na podłodze w piekielnej gorączce... Ciężko byłeś chory, mój biedaku. Pięć dni leżałeś bez przytomności. Nie opuszczałem cię ani na chwilę. Wciąż bredziłeś o odbudowaniu ogniska. Jakiego ogniska, powiedz?... Krzyczałeś: — „Nie chcę kluczy, niech powyjmują klucze z zamkowi“ — Śmiejesz się? Ale mnie się wcale śmiać nie chciało — daję ci słowo. Boże jedyny! żebyś ty wiedział, co ja tu za noce przeżyłem z tobą!.. Wyobraź sobie, ten pan Viot — on się Viot nazywa — nieprawdaż? — nie chciał mi pozwolić nocować w zakładzie. Powoływał się na regulamin. Właśnie, dużo sobie robię z jego regulaminu, czy ja go znam, ten jego regulamin? Ten kiep myślał, że mnie zastraszy, wytrząsając mi swojemi kluczami pod nosem. Osadziłem go z miejsca.
 Mały drży na takie zuchwalstwo ojca, ale natychmiast zapomina o kluczach pana Viot.
 — A matka? — zapytuje, wyciągając ręce, jakgdyby ona tu była i jego pieszczota mogła ją dosięgnąć.
 — Jak się będziesz tak odkrywał, to ci nic nie powiem — odpowiada pan Eyssette, zagniewany.
 — No, zakryj się... Matka zdrowa, jest u wuja.
 — A Kubuś?
 — Osioł z niego! Oczywiście, kiedy mówię osioł, rozumiesz, że to tylko tak, z przyzwyczajenia... [ 87 ]Przeciwnie, dzielny chłopiec z niego... A nie odkrywajże się tak ciągle, do stu djabłów!.. Dobrze mu się dzieje. Naturalnie popłakuje sobie wciąż, tak, jak i dawniej, ale po za tem jest zadowolony. Dyrektor wziął go do siebie na sekretarza... Nic nie robi, tylko pisze pod dyktando... Bardzo przyjemne zajęcie.
 — Więc ten biedny Kubuś skazany jest na pisanie pod dyktando całe życie!?
 Mówiąc to, Mały roześmiał się serdecznie, a za nim pan Eyssette, z radości, że go widzi w tak dobrem usposobieniu; zrzędzi tylko na tę obrzydłą kołdrę, która się wciąż zsuwa.
 O błogosławiona infirmerjo! Ileż szczęśliwych chwil spędził w niej Mały za niebieską firanką! Pan Eyssette nie opuszcza go ani na chwilę; siedzi przy nim cały dzień; Mały chciałby, aby na zawsze tu pozostał. Niestety, to niemożliwe. Towarzystwo wyrobu i sprzedaży win potrzebuje swojego wojażera. Trzeba jechać, dokończyć objazdu po Sewennach.
 Po wyjeździe ojca chłopiec leży sam jeden w cichej infirmerji. Trawi całe dni na czytaniu, siedząc w wielkim fotelu pod oknem. Z rana i wieczorem wyżółkła pani Cassagne przynosi mu posiłek. Mały opróżnia filiżankę buljonu, zjada kawałek kurczęcia i mówi: — „Diękuję pani“. — Nic więcej. Ta kobieta mu się nie podoba, tchnie od niej gorączką; nie raczy nawet na nią spojrzeć.
 Otóż pewnego ranka, gdy jak zwykle, nie podnosząc nawet oczu od książki, rzucił swoje zimne: — „Dziękuję pani!“ — usłyszał miły głosik:
 — Jakże się pan dziś czuje, panie Danielu?
[ 88 ] Mały podnosi głową i zgadnijcie, kogo zobaczył przed sobą?... „Czarne oczy“, „czarne oczy“ we własnej osobie, uśmiechnięte i nieruchome.
 Czarne oczy oznajmiają swemu przyjacielowi, że żona szwajcara jest chora i że od dziś dnia będą mu służyły, a potem dodają, opuszczając się wdzięcznie, że się cieszą z polepszenia zdrowia pana Daniela i — odchodzą, nisko się pokłoniwszy. Powróciły istotnie tego wieczora i nazajutrz rano, i nazajutrz wieczorem, i potem co dnia już przychodziły. Mały jest uszczęśliwiony. Błogosławi swoją chorobę i wszystkie choroby, jakie tylko są na świecie, bo przecież gdy by nie chorował, nie doczekałby się nigdy tych rozkosznych sam na sam z czarnemi oczami.
 O, błogosławiona infirmerjo! Jakież rozkoszne godziny spędza tam teraz Mały na fotelu pod oknem... Z rana czarne oczy iskrzą się mnóstwem złocistych strzałek, które w nich słońce zapala. Wieczorem świecą łagodnym blaskiem gwiazd o zmroku... Mały śni o czarnych oczach całemi nocami; nie dają mu one zasnąć. O świcie zrywa się już, by się na ich przyjęcie przygotować. Ma im tyle do powiedzenia... A gdy się zjawiają — milczy.
 Czarne oczy zdają się dziwić temu milczeniu. Snują się po pokoju, wyszukując najrozmaitsze preteksty, byle dłużej przy chorym pozostać; wciąż żywią nadzieję, że on się zbierze na odwagę i przemówi nareszcie, ale ten szaleniec wcale się na odwagę zebrać nie może.
 Niekiedy wszakże, uzbroiwszy się w męstwo, zaczyna śmiało w te słowa:
[ 89 ] — Pani!...
 Zaraz też „czarne oczy“ płoną i uśmiechają się uroczo. Ale nieszczęsny Mały, patrząc na ten uśmiech, traci głowę i drżącym głosem kończy:
 — Dziękuję za wszystko, co pani dla mnie robi! — albo: — Dzisiaj buljon był doskonały.
 „Czarne oczy“ stroją wówczas minkę, która mówi wyraźnie: — „Tylko tyle!...“ — i odchodzą z westchnieniem.
 A gdy odeszły, Małego ogarnia rozpacz. — „O, jutro to już jej powiem wszystko, powiem na pewno“.
 Nazajutrz jota w jotę powtarza się ta sama historja.
 Wkońcu Mały, wyczerpany walką, czując dobrze, że nigdy nie zdobędzie się na wypowiedzenie „czarnym oczom“ tego, co ma na sercu, postanowił do nich napisać... Pewnego wieczora prosi o papier i atrament, bo ma ważny, bardzo ważny list do napisania... „Czarne oczy“ snąć zgadły, co to ma być za list — o, one są bardzo domyślne, te „czarne oczy!...“ Prędko biegną po papier i atrament, przynoszą je Małemu i odchodzą, śmiejąc się do siebie skrycie.
 Mały zabiera się do listu i pisze, pisze całą noc, ale gdy ranek nadchodzi, spostrzega, że cały ten nieskończenie długi list zawiera tylko trzy wyrazy, nic, tylko trzy wyrazy, ale najwymowniejsze z tych, jakie ludzki słownik posiada, i Mały nie wątpi, że wywrą pożądane wrażenie.
 A teraz baczność!.. Za chwilę nadejdą „czarne oczy“... Mały jest bardzo wzruszony. Trzyma list wpogotowiu i przysięga sobie, że doręczy go natych[ 90 ]miast... Odbędzie sie to w taki sposób: „czarne oczy“ wejdą i postawią obiad na stole: — „Dzieńdobry, panie Danielu!...“ — I wtedy on zaraz śmiało powie: — „Przemiłe „czarne oczy“, jest tu dla was liścik“.
 Ale tsss!... Na korytarzu słychać kroki... To „czarne oczy“ nadchodzą... Mały trzyma list w raku. Serce mu się tłucze w piersiach, jak zraniony ptak; zdaje mu się, że zamiera...
 Drzwi się otwierają... Ach, okropność!...
 Zamiast „czarnych oczu“, zjawia się stara wróżka, wstrętna wróżka w okularach. Mały nie śmie o nic pytać, ale jest przerażony... Dlaczego nie przyszły?!.. Czeka z niecierpliwością wieczora... Biada! ani wieczorem nie powróciły, ani dni następnych, ani nigdy już!...
 Wypędzono „czarne oczy“. Odesłano je do przytułku — będą tam w zamknięciu przez lat cztery oczekiwały pełnoletności... „Czarne oczy“ wykradały cukier!...
 Żegnajcie! piękne dni! „Czarne oczy“ odeszły, a powracają natomiast uczniowie... Cóż to, już rok szkolny się zaczyna?... Jakże te wakacje prędko zleciały!
 Po raz pierwszy od sześciu tygodni Mały schodzi na dziedziniec; jest wynędzniały, blady, więcej „Mały“, niż kiedykolwiek... Cała szkoła budzi się ze snu. Szorowanie na wszystkich piętrach. Korytarze toną pod wodą. Groźnie, jak zawsze, zgrzytają klucze. Straszny pan Viot, korzystając z wakacyj, dodał jeszcze kilka paragrafów do swojego regulaminu, je[ 91 ]szcze kilka kluczy do swojego obmierzłego pęku żelaziwa. Niechaj się Mały ma na baczności.
 Codziennie coraz to więcej uczniów przybywa... Tp.. prr... stój! — przed bramę zajeżdżają bryki i powozy, te same, co w dzień popisu... Brakuje kilku uczniów do apelu, ale zastąpią ich nowi. Oddziały kompletują się powoli. W tym roku, podobnie jak i w zeszłym, Mały będzie miał wychowawstwo średniego oddziału. Biedny belfer drży już zawczasu. A może, kto wie, w tym roku dzieci nie będą już takie przykre?...
 Na rozpoczęcie roku szkolnego w kaplicy zostaje odprawiona uroczysta msza, śpiewana do Ducha Świętego, Veni Creator Spirytus!... Tam oto widać pana dyrektora w uroczystym czarnym stroju i ze srebrną palmą w butonierce. Za nim ustawił się sztab główny profesorów w czarnych togach: wydział nauk ścisłych ma wielkie krezy pomarańczowe, wydział humanistyczny — białe. Jeden z profesorów klasy drugiej, wielki elegant, odważył się ukazać w rękawiczkach cielistego koloru i fantazyjnym birecie; pan Viot nie jest zadowolony! Veni Creator Spirytus!.. Z głębi kościoła, tonąc w tłumie uczniów, Mały spogląda zawistnem okiem na majestatyczne togi i palmy akademickie!... Kiedyż to i on zostanie profesorem?... Kiedy zdoła odbudować ognisko rodzinne? Zanim to nastąpi, ileż to jeszcze wody upłynie, ile trzeba się będzie namęczyć, natrudzić! Veni Creator Spirytus!... Smutek kładzie mu się na duszę cieżkiem brzemieniem; muzyka organów rozrzewnia go... omal, że nie płacze... Ale tam, przy ołtarzu, dostrzega męskie, twardym rylcem zorane oblicze, które się do [ 92 ]niego przyjaźnie uśmiecha. Ten uśmiech dodaje mu odwagi, sam widok księdza Germanè już napełnia go otuchą, hartem i mocą! Veni Creator Spirytus!...
 We dwa dni potem nowa uroczystość — imieniny dyrektora. Dzień ten, świętego Teofila, kolegjum od niepamiętnych czasów obchodzi z namaszczeniem na Błoniach, pochłaniając góry zimnego mięsiwa i beczki pieniących win Limoux. I tym razem, jak zwykle, pan dyrektor nie szczędził niczego, byle nadać jak najwięcej blasku tej rodzinnej uroczystości, czyniąc tym sposobem zadość zarówno szlachetnej potrzebie serca, jak i dobrze pojmowanym interesom szkoły. Skoro świt, uczniowie i nauczyciele sadowią się w wielkich omnibusach, przybranych chorągiewkami miejskiemi, i konwój rusza galopem, ciągnąc na tyłach dwa furgony, pełne koszów z winem i żywnością... Na czele — grube ryby i orkiestra. Trąbony niech grają jak najrozgłośniej! Trzaskają bicze, dzwonią dzwonki, stosy talerzy obijają się o kotły i dźwięcznie pobrzękują. Całe miasto wylęga w nocnych strojach do okien, by zobaczyć wesoły kulig w imieniny dyrektora.
 Przybywamy na Błonia. Murawę zaścielają białe obrusy; uczniowie pękają ze śmiechu na widok panów profesorów, którzy rozsiadają się na trawce, wśród kwiatuszków, niby swawolne chłopięta... Krążą porcje pasztetu, trzaskają wesoło korki, oczy błyszczał Wszyscy krzyczą, śmieją się, żartują. Jeden tylko Mały, na tle tej ogólnej wesołości, odbija zakłopotanym wyrazem twarzy. Nagle oblewa się rumieńcem.. Pan dyrektor wstaje, trzymając jakiś papier w ręku.
[ 93 ] — Panowie, tylko co doręczono mi utwór bezimiennego poety. Okazuje się, że nasz znakomity Pindar, pan Viot, mieć będzie w tym roku rywala. Jakkolwiek autor jest na mnie zbyt łaskawy, pozwolę sobie jednak wiersz jego panom przeczytać.
 — Tak, tak, prosimy!...
 I pan dyrektor, głosem dźwięcznym, jak na popisie, czyta...
 Jest to madrygał, wcale zręcznie wykoncypowany, pełen pochlebnych aluzyj pod adresem pana dyrektora i panów profesorów. Po kwiatuszku dla każdego! Nie pominięto nawet wróżki w okularach. Poeta nazwał ją: — „Aniołem opiekuńczym refektarza“ — czy nie rozczulająco?
 Przeciągłe brawa. Kilka głosów wywołuje autora. Mały wstaje, zapłoniony jak róża, i kłania się skromnie.
 — Wgórę go, wgórę! — brzmią wesołe głosy.
 Mały wyrasta na bohatera dnia. Dyrektor pragnie go uścisnąć, starzy profesorowie potrząsają mu dłoń poufale. Profesor klasy drugiej chce umieścić wiersz w miejscowym dzienniku. Daniel Eyssette jest uszczęśliwiony, cały ten dym kadzidlany uderza mu do głowy, wraz z winem Limoux. Wszelako słyszy, jak ksiądz Germane mruczy coś — zdaje się jedno słowo: — „Dureń“ — a klucze rywala zgrzytają groźnie... Otrzeźwiło go to trochę.
 Gdy pierwsze fale zapału uległy się nieco, pan dyrektor klaszcze w dłonie i prosi znów o chwilę ciszy.
[ 94 ] — A teraz kolej na pana, pana Viot! Po Muzie płochej — Muza poważna.
 Pan Viot z namaszczeniem wyjmuje z kieszeni nader obiecujący, oprawny zeszyt i zaczyna czytać, spoglądając od czasu do czasu z pod oka na Małego.
 Utwór pana Viot to idylla, wirgiljuszowa idylla na pochwałą regulaminu.
 Uczeń Menalk i uczeń Dorylas rzecz o nim wiodą rymowanemi strofy.
 Menalk pochodzi z kolegjum, gdzie kwitnie regulamin; Dorylas — ze szkoły, z której doszczętnie został wygnany... Menalk sławi surowe radości życia, ujętego w karby żelaznej dyscypliny; Dorylas — czcze rozKosze nieokiełznanej swobody.
 Wreszcie Dorylas zostaje pokonany. Wręcza zwycięzcy nagrodę turnieju i obaj zgodnym dwugłosem intonują radosny hymn ku chwale regulaminu.
 Koniec poematu... Cisza śmiertelna! W czasie, gdy go pan Viot odczytywał, uczniowie wynieśli się ze swojemi talerzami na drugi koniec łąki i tam spokojnie rozkoszują się pasztetem, daleko, jak najdalej od ucznia Menalka i ucznia Dorylasa. Pan Viot spogląda na nich z gorzkim uśmiechem... Profesorowie trzymali się mocno, ale żaden z nich nie ośmielił się bić oklasków... Nieszczęsny pan Viot! Porażka na całej linji... Dyrektor próbuje mu ją osłodzić:
 — Poemat niewdzięczny, moi panowie, ale trzeba przyznać, że pan Viot umiejętnie go potraktował!
 — Według mnie, poemat tan jest naprawdę pię[ 95 ]kny — odzywa się z całą bezczelnością Mały, któremu własny triumf zaczyna się wydawać niebezpieczny.
 Daremna nikczemność! Pan Viot nie życzy sobie, aby go pocieszano. Schyla w milczeniu głowę, zachowując uśmiech, pełen goryczy. I zachował go przez dzień cały, a wieczorem, w powrotnej drodze, wśród pieśni chóralnej uczniów i dźwięków orkiestry, wśród turkotu wozów, budzących w ciemności miasto z uśpienia, Mały słyszy tuż koło siebie klucze rywala, jak wydzwaniają złowróżbnie — „Dzyng! dzyng! dzyng! drogo mi jeszcze zapłacisz za to, mój poeto!“


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false