Mały/Część druga/XVI

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 325 ]

XVI.
Koniec snu

 Mały jest chory... Mały umiera... Ulica przed pasażem Saumon szeroko zasłana słomą, którą zmieniają co drugi dzień. Przechodnie mówią sobie: — „Musi to być stary bogacz, ten, co tam kona na górze!“ To nie stary bogacz, to tylko Mały umiera... Wszyscy lekarze orzekli, że niema ratunku. Dwukrotnie tyfus [ 326 ]w ciągu dwóch lat — siła złego na te małą głowinę kolibra!... Dalejże, prędko, zaprzęgajcie czarny wóz! A ty, wielki skoczku polny, trzymaj swą buławę i swój uśmiech posępny wpogotowiu.
 Mały jest chory... Mały umiera...
 Co za przygnębienie w dawnej firmie Lalouette. Pierrotte nie sypia wcale, „czarne oczy“ toną we łzach Dama wielkich zalet gorączkowo przegląda swojego Raspaila, zanosząc modły do światłego świętego Kamfora o spełnienie jeszcze jednego cudu nad ukochanym chorym... Żółty salonik stoi pustkami, fortepian zamarł, flet zagwożdżony. Ale najżałośniejsza ze wszystkiego, to ta czarna sukienka, siedząca w kąciku; od rana do nocy drobniutka postać w żałobie w milczeniu porusza szybko drutami, a wielkie łzy spływają jej po twarzy.
 A gdy tak cały dom dzień i noc tonie w desperacji, Mały tymczasem spoczywa sobie spokojnie na puchowem łożu, nie podejrzewając nawet, ilu łez jest przyczyną. Ma oczy otwarte, ale nie widzi nic; przedmioty nie przenikają do jego duszy. I nic też nie słyszy, oprócz głuchego szmeru, skłóconego szumu, jakgdyby, zamiast uszu, miał dwie morskie konchy, wielkie konchy o wargach różowych, w których dźwięczy szum fal. Nie mówi i nie myśli — rzekłbyś chory kwiatek: Byleby tylko czuł na głowią zimny kompres i kawałek lodu w ustach — nic mu więcej nie trzeba. Gdy lód stopnieje, gdy kompres wyschnie od rozpalonej czaszki, wydaje cichy pomruk... tyle tylko powiedzieć potrafi. Mija w ten sposób wiele dni, dni bezczasowych, dni chaosu... aż nagle, pewnego ranka Mały doznaje [ 327 ]dziwnego wrażenia. Tak, jakgdyby go wyłowiono z dna morza. Oczy widzą, uszy słyszą. Oddycha, zaczyna powracać do rzeczywistości...
 Maszyna myślowa, której mechanizm, delikatny, jak włosy wieszczki, spoczywał gdzieś w zakątku mózgu, budzi się i samorzutnie zaczyna się obracać; z początku powoli, potem coraz prędzej, wreszcie z zawrotną szybkością: — Tik! tik! tik! — aż zachodzi obawa, żeby nie pękła. Znać odrazu, że ten szlachetny przyrząd nie dla drzemki został stworzony i że chciałby odzyskać stracone chwile. — Tik! tik! tik! — myśli krzyżują się i splatają, jak jedwabne niteczki.
 ...Gdzież to ja jestem, na Boga! co znaczy to wielkie łoże? A co tam robią te trzy panie pod oknem? Czy ja nie znam tej czarnej sukienki, odwróconej do mnie plecami?... Zdaje się, że...
 I Mały, chcąc się lepiej przyjrzeć czarnej sukience, którą zdaje się poznawał, unosi się z trudem na łokciu i wychyla się z łóżka, w tem rzuca się wtył, przerażony... Tuż przed sobą na środku pokoju ujrzał orzechową szafę, ze staremi okuciami, pnącemi się ku górze. Poznaje tę szafę; widział ją już we śnie, w strasznym jakimś śnie... — Tik! tik! tik! — maszyna myślowa pędzi, jak wicher... O, teraz Mały przypomina sobie! Hotel Pilois... śmierć Kubusia... pogrzeb... swoje przybycie do dom u Pierrotte’a w ulewę... wszystko staje mu przed oczami, wszystko odżywa w pamięci. Niestety, budząc się do życia, biedak budzi się do cierpienia i pierwszym jego wyrazem jest jęk bólu...
 Na ten jęk drgnęły wszystkie trzy kobiety, siedzące pod oknem. Jedna z nich, najmłodsza, wstaje [ 328 ]z okrzykiem: — „Lodu! Lodu!“ — i prędko biegnie do kominka, chwyta lód i podaje Małemu, ale on się broni... Łagodnie odpycha rękę, która zbliża się do jego warg — dziwnie delikatną rękę jak na pielęgniarkę! — i mówi drżącym głosem:
 — Dzieńdobry, Kamilo!
 Konający przemówił!... Kamila Pierrotte stoi, zdumiona z wyciągniętą ręką, z otwartą dłonią i kawałkiem lśniącego lodu, który drży na końcu zaróżowionych, od zimna paluszków.
 — Dzieńdobry, Kamilo — mówi znowu Mały. — Poznaję panią doskonale... Jestem już zupełnie przytomny. A pani, czy mnie pani widzi? — Czy pani może m nie widzieć?
 Kamila Pierrotte szeroko otwiera oczy:
 — Czy ja pana widzę, panie Danielu? naturalnie, że widzę.
 Wówczas na myśl, że szafa skłamała, że Kamila Pierrotte nie jest niewidomą, że straszny sen choć w części się nie sprawdził, Mały odzyskuje odwagę i zdobywa się na dalsze pytania:
 — Byłem bardzo chory, prawda, Kamilo?
 — O tak, Danielu, bardzo chory.
 — Ile czasu ja już leżę?
 — Jutro będzie trzy tygodnie.
 — O nieba! trzy tygodnie!... Już trzy tygodnie, jak mój biedny Kubuś...
 Nie kończy... i łkając, kryje twarz w poduszki...
 W tej chwili wchodzi do pokoju Pierrotte; wprowadza nowego doktora. (Niechby choroba dłużej potrwała, a wezwanoby pokolei wszystkich lekarzy [ 329 ]z Akademji). Ten — to słynny doktór Brum-Brum, wielki zuch, który szybko zabiera się do dzieła, nie bawiąc się w zapinanie rękawiczek u wezgłowia chorego. Zbliża się do Małego, bada mu puls, oczy, język i zwracając się do Pierrotte’a, mówi:
 — Co mi też pan naopowiadał!? Ależ ten chłopak zdrów, jak ryba!
 — Zdrów?!... — powtarza poczciwy Pierrotte, składając ręce.
 — Zdrów! i proszę mi zaraz wyrzucić ten lód za okno, a choremu dać kawałek kuraka z winem. Panienka niech się już przestanie martwić, ten figlarz za tydzień będzie już na nogach, ręczę pani za to... Tymczasem trzymajcie go w łóżku, chrońcie od wszelkich wzruszeń, wszelkich wstrząsów to najważniejsze... A resztę pozostawić musimy przyrodzie — lepsza z niej pielęgniarka ode mnie i od państwa.
 To rzekłszy, znakomity doktór Brum-Brum uszczypnął młodego figlarza w policzek, uśmiechnął się do panny Kamili i oddalił się pośpiesznie, a za nim — poczciwy Pierrotte, który płacze z radości i powtarza bez końca:
 — Ach, panie doktorze, że tak słusznie powiedzieć można...że tak słusznie powiedzieć można!...
 Gdy wyszli, Kamila chce uśpić chorego, ale on broni się zawzięcie:
 — Niech pani nie odchodzi, bardzo proszę... Niech mnie pani nie zostawia samego... Jakże pani chce, żebym ja spał w takiem ciężkiem zmartwieniu?
 — A jednak trzeba, Danielu. Trzeba, żeby pan spał. Potrzebuje pan wypoczynku — tak powiedział [ 330 ]dokrór... Niechże pan będzie rozsądny... niech pan zamknie oczy i o niczem nie myśli... Niedługo znów przyjdę do pana i jeśli pan teraz — będzie spał, zostanę z panem długo, długo.
 — Już śpię... już śpię... — mówi Mały, zamykając oczy. Ale znów sobie coś przypomina. — Jeszcze jedno słowo, Kamilo!... Co to za czarna sukienka, którą tylko co widziałem tutaj?...
 — Czarna sukienka?...
 — Ależ tak, pani wie dobrze, ta czarna sukienka, która robiła z panią robótkę u okna... Niema jej teraz... Ale przed chwilą widziałem ją, jestem tego pewny...
 — Ależ nie, Danielu. Pan się myli... Pracowałam tu całe rano z panią Tribou, starą pana znajomą, wie pan o kim mówię, pani Tribou, ta, którą pan nazywał damą wielkich zalet. Ale pani Tribou nie nosi czarnej sukni, chodzi wciąż w tej sam ej zielonej... Nie, na pewno w całym domu niema żadnej czarnej sukni... To się tylko panu śniło. Ale już idę sobie... Niechże pan śpi...
 I Kamila ucieka, zmieszana, spłoniona, jakgdyby skłamała.
 Mały zostaje sam, ale nie może zasnąć. Delikatna maszynerja rozhulała się na dobre. Jedwabne niteczki krzyżują się i splatają... Myśli o swoim ukochanym, który śpi pod darnią na cmentarzu Monmartre; myśli też o „czarnych oczach“, tych przepastnych gwiazdach, które Opatrzność, jakby naumyślnie, dla niego zapaliła, a które teraz...
 Wtem drzwi się uchylają cichutko, cichutko, jak [ 331 ]gdyby ktoś chciał wejść, ale natychmiast odzywa się przyciszony głos Kamili:
 — Niech pani nie wchodzi... Wzruszenie może go zabić, jeżeli się zbudzi...
 I drzwi zamykają się cichutko, tak, jak się otwarły. Na nieszczęście jedna fałda sukni zatrzasnęła się we drzwiach i Mały ze swego łóżka dostrzega tę fałdę.
 Serce zaczyna mu bić gwałtownie, oczy mu płoną i podnosząc się na łokciu, woła z całych sił:
 — Mamo! mamo! dlaczego nie przychodzisz mnie uścisnąć!?...
 Drzwi otwierają się natychmiast. Czarna sukienka nie może już nad sobą zapanować, rzuca się do pokoju, ale zamiast iść do łóżka, kieruje się wprost w przeciwną stronę, otwiera ramiona i woła:
 — Danku! Danku!
 — Tędy, tędy, mamo!... — woła Mały, wyciągając do niej ręce z uśmiechem. — Tędy, czyż mnie nie widzisz, mamo?
 Pani Eyssette, do połowy zwrócona ku niemu, szuka drżącemi rękami w powietrzu i odpowiada przejmującym głosem:
 — Niestety, nie! mój skarbie, ja cię nie widzę... i nie zobaczę cię nigdy więcej... Jestem niewidoma!...
 Słysząc to, Mały wydaje rozdzierający krzyk i opada na łóżko.
 To pewna, że po dwudziestu latach nędzy i cierpienia, utraciwszy dwóch synów, dach nad głową i żyjąc w oddaleniu od męża, pani Eyssette mogła utracić swoje niebiańskie oczy, wypalone od nigdy nie osychających łez. Czyż jest w tem coś nadzwy[ 332 ]czajnego? Ale Mały wije się z bólu, wlekąc ten koniec strasznego snu... Czy go to nie dobije?
 A jednak — nie... Mały żyć będzie... On nie może umrzeć! Coby się stało z biedną niewidomą matką, gdyby jego zabrakło. Czy starczyłoby jej łez na opłakanie tego ostatniego syna? Co stałoby się z panem Eyssette — tą ofiarą czci kupieckiej, tym żydem — wiecznym tułaczem, który nie ma nawet czasu wpaść uścisnąć dziecka chorego ani zanieść kwiatów na grób dziecka, które odeszło! Kto odbuduje to miłe ognisko domowe, przy którem staruszkowie przyjdą kiedyś rozgrzać swoje zziębnięte członki?... Nie, nie!.. Mały nie chce umierać. Przeciwnie, czepia się życia i to z całych sił! Powiedziano mu, że jeśli chce prędko odzyskać zdrowie, to musi nie myśleć, więc nie myśli; że nie trzeba mówić — więc nie mówi; że nie trzeba płakać — więc nie płaczę... Aż przyjemnie patrzeć na niego, gdy tak leży spokojnie w łóżku, z otwartemi oczami, grając z nudów frendzlą u kołdry... Używa, niczem kanonik!
 Dokoła niego cały dom chodzi na palcach. Pani Eyssette spędza z robótką całe dni w nogach łóżka, biedactwo, tak przywykła do drutów, że choć niewidoma, robi robótki, równie wprawnie, jak dawniej. Dama wielkich zalet przesiaduje też w pokoju Małego. Co chwila we drzwiach pojawia się poczciwa twarz Pierrotte’a. Nawet flecista przychodzi po pięć i sześć razy na dzień dowiadywać się o jego zdrowie. Tylko, prawdę powiedziawszy, jemu nie o Małego chodzi, pociąga go nieprzeparcie dama wielkich zalet... Od czasu, gdy Kamila oświadczyła mu kate[ 333 ]gorycznie, że nie chce ani jego samego, ani jego fletu, płomienny muzykant zwrócił swoje afekty do wdowy, która, choć nie tak bogata ani ładna, jak Kamila, nie była wszakże zupełnie pozbawiona wdzięków i pieniędzy. Z tą romansową matroną flecista prędko doszedł do ładu. Już przy trzeciem posiedzeniu czuć było hymen w powietrzu i napomykano o możliwości założenia z kapitałów wdowy składu aptecznego przy ulicy Lombard. Młody flecista, nie chcąc zasypać gruszek w popiele, przychodzi tedy raz po raz dowiadywać się o zdrowie Małego.
 A panna Pierrotte? Nikt o niej ani wspomni Czyżby jej nie było w domu? Owszem, ale odkąd minęło niebezpieczeństwo, nie wchodzi nigdy do pokoju chorego. A jeśli i zajdzie, to tylko przelotnie, by odprowadzić niewidomą. Do Małego nie odzywa się ani słówkiem. O, jakże dalekie są czasy ponsowej róży, czasy gdy „czarne oczy“ mówiły: — „Kocham! — rozchylając się, jak aksamitne kielichy kwiatów. Mały w swojem łóżku wzdycha żałośnie za owem minionem szczęściem. Widzi doskonale, że Kamila go już nie kocha, że go unika, że on w niej budzi obrzydzenie. Ale sam sobie winien. Nie ma prawa uskarżać się na to. A jednak, jakby to dobrze było, gdyby wśród tych smutków i ciężkiej żałoby zakwitło mu trochę miłości, gdyby mógł się wypłakać na ramieniu przyjaciela... — „Trudno!... stało się!... — mówi sobie biedny chłopak — nie trzeba już o tem wspominać, precz z bezpłodnemi marzeniami! Teraz nie o szczęściu mi myśleć należy, a o wypełnieniu obowiązku... Jutro pomówię z Pierrotte’em.“
[ 334 ] W istocie nazajutrz, gdy Seweńczyk przechodzi na palcach przez pokój, idąc do swojego składu, Mały, który czatował nań już od świtu, woła cichutko:
 — Panie Pierrotte! Panie Pierrotte!
 Pierrotte podchodzi do łóżka. Chory zaczyna z wielkiem wzruszeniem, spuszczając oczy:
 — Jestem już na wyzdrowieniu i muszą poważnie pomówić z panem. Nie będę panu dziękował za to, co pan robi dla mnie i dla mojej matki...
 Seweńczyk przerywa żywo:
 — Ani słowa o tem, panie Danielu! robię tylko to, co do mnie należy. Taka umowa stanęła między panem Jakubem a mną.
 — Tak, wiem, panie Pierrotte, wiem, że ma pan w tej sprawie zawsze tę samą odpowiedź... To też nie o tem chciałem z panem mówić. Przeciwnie, chcę pana jeszcze poprosić o nową przysługę. Pański subjekt ma wkrótce porzucić swoją posadę; czy zechce mnie pan przyjąć na jego miejsce? O, niech mnie pan wysłucha do końca... Sam czuję, że po tych wszystkich nikczemnościach, jakie względem państwa popełniłem, nie mam już prawa przebywać w tym domu. Jest tu ktoś, komu obecność moja sprawia cierpienie, komu mój widok jest nienawistny... i słusznie! Ale ja starać się będę, aby mnie nigdy nie widziano, jeśli zobowiążę się nigdy nie zachodzić na górę, jeśli będę stale przebywał w sklepie, jeśli należeć będę do pańskiego domu, nie należąc doń jednak, jak te wielkie psy podwórzowe, które nie wchodzą nigdy na pokoje — czy w tych warunkach nie mógłby mnie pan przyjąć?
[ 335 ] Pierrette ma wielką ochotą ująć w swoje wielkie dłonie kędzierzawą główką Małego i ucałować ją serdecznie, ale opanowuje się i odpowiada spokojnie:
 — Ba, zanim będę mógł dać panu odpowiedz, muszę przedewszystkiem naradzić się z małą... Co do mnie, to pańska propozycja dość mi dogadza, ale, rozumie pan, mała... Zresztą, zobaczymy, ona pewnie już nie śpi... Kamilo! Kamilo!
 Kamila, ranny ptaszek, podlewa już swój krzew pensowych różyczek na kominku w salonie. Wbiega do nas w penjuarze, z włosami, upiętemi wysoko, jak Chinka. Tchnie od niej wiosną, radością, wonią kwiatów.
 — Moja mała — mówi Seweńczyk — pan Dames chce zostać subjektem w naszym składzie... Obawia się jednak, że jego obecność mogłaby ci być przykrą.
 — Przykrą?! — przerywa Kamila, blednąc.
 Nie zdołała powiedzieć nic więcej, ale „czarne oczy“ za nią dokończyły. Tak! „czarne oczy” ukazują się Małemu, głębokie, jak noc, jaśniejące, jak gwiazdy, i wołają. — „Miłości! miłości!“ — tak płomiennie, z taką mocą, że serce chorego obejmuje pożoga.
 Pierrotte uśmiecha się pod wąsem:
 Dalibóg, widzę, że musi tu być jakieś nieporozumienie... Godźcież się sami ze sobą!
 I odchodzi do okna, gdzie zawzięcie wybębnia palcami jakieś góralskie tańce; potem, gdy już uważa że dzieci musiały sobie wyjaśnić wszystko, jak należy — a one, miły Boże! zdążyły sobie powiedzieć tylko trzy słowa! — powraca do nich i przygląda im się bacznie:
 — No i cóż?
[ 336 ] — O, ona jest równie dobra, jak pan! — mówi Mały, wyciągając doń ręką. — Przebaczyła mi!
 Od tej pory zdrowie powraca Małemu z błyskawiczną szybkością... Spodziewam się! „Czarne oczy” nie opuszczają go ani na chwilę. Całe dni schodzą młodym na układaniu planów przyszłego życia; mówi się o małżeństwie, o odbudowaniu ogniska, o Kubusiu-Matce; a wówczas płaczą jeszcze wielkiemi łzami. Ale nic to! W dawnym domu Lalouette zakwitła miłość, a woń jej unosi się w powietrzu. Kogokolwiek zaś dziwi, że mogła zawitać w cieniu żałoby i wśród tylu łez, temu powiem tylko, niechaj pójdzie na cmentarz i zobaczy wszystkie te śliczne kwiatuszki, które na grobach wyrastają.
 Nie myślcie jednak, że Mały, upojony miłością, zapomina o swoich obowiązkach. Choć mu nic do szczęścia nie brakuje, gdy ma panią Eyssette i „czarne oczy“ przy sobie, śpieszno mu wszakże wyzdrowieć zupełnie i zejść do sklepu. Nie dlatego, aby porcelana nęciła go za bardzo, ale dlatego, że pała chęcią rozpoczęcia tego życia, pełnego poświęceń i pracy, jakiego przykład dał mu Kubuś. Lepiej, bądź co bądź, sprzedawać talerze w pasażu, jak mawiała Irma-tragiczka, niż zamiatać podwórze w instytucie Ouly lub narażać się na gwizdki gawiedzi w teatrze Montparnasse. Co do Muzy, to nikt już o niej nie wspomina. Daniel Eyssette nadal hołduje poezji, ale nie swojej, i w dniu, w którym drukarz, nie chcąc już trzymać u siebie dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu egzemplarzy Sielskiego Dramatu, ode[ 337 ]słał je do pasażu Saumon, nieszczęsny eks-poeta zdobywa się na bohaterskie powiedzenie:
 — Trzeba to wszystko spalić!
 Na co rozważniejszy Pierrotte odpowiada:
 — Spalić! co to, to nie!... Daleko lepiej znieść te książki do sklepu. Już ja będę wiedział, co mam z niemi zrobić... Że tak słusznie powiedzieć można... Mam właśnie wkrótce wysiać transport jajeczników na Madagaskar. Podobno, odkąd mieszkańcy tamtejsi zauważyli, że żona jednego z angielskich misjonarzy jada jaja na miękko, nikt już nie chce spożywać ich pod inną postacią... Z pańskiem pozwoleniem, panie Danielu, książki posłużą mi do opakowania jajeczników.
 I rzeczywiście, we dwa tygodnie później Sielski Dramat wyrusza w drogę do ojczyzny słynnej Ranu — Volo[1]. Obyż doznała tam lepszego przyjęcia, niż w Paryżu.

 A teraz, czytelniku, zanim zakończę te dzieje Małego, niech mi wolno będzie po raz ostatni wprowadzić cię jeszcze do żółtego saloniku. Ładne zimowe popołudnie, sucho, mroźno, słonecznie. Cały dom Lalouette promienieje. Mały jest już zupełnie zdrów i po raz pierwszy wstał z łóżka. W południe, dla uczczenia tej uroczystości poświęcono Eskulapowi kilka tuzinów ostryg, zakropionych smakowitem bialem winem. Teraz wszyscy zgromadzili się w saloniku. Przyjemnie [ 338 ]tam, ogień płonie na kominku. Słońce haftuje na oszronionych oknach srebrzyste krajobrazy.
 Przed kominkiem Mały, usadowiwszy się na stołeczku u nóg drzemiącej niewidomej, rozmawia z panną Pierrotte, a ona słucha bardziej spłoniona od czerwonej różyczki, którą ma we włosach. Nic dziwnego — wszak stoi przy samym ogniu... Od czasu do czasu słychać pochrupywanie — to ptasia głowa dziobie cukier w swoim kącie; to znowu rozlega się okrzyk rozpaczy damy wielkich zalet, która w bezika przegrywa kapitały przyszłego składu aptecznego. Proszę zwrócić uwagę na triumfujący uśmiech pani Lalouette — bo ona wygrywa — i blady uśmieszek niepokoju na obliczu flecisty — który przegrywa.
 A pan Pierrotte? O, nie brak i jego... Stoi w oknie, napółprzysłonięty żółtą firanką, i majstruje coś z wielkiem przejęciem, aż mu pot spływa po twarzy. Ma przed sobą na półeczce cyrkle, ołówki, linje, ekierkę, tusz chiński, pędzelki, a także wielki arkusz papieru, który pokrywa jakiemiś szczególnemi znakami. Zdaje się, że jest mocno zadowolony ze swojego dzieła. Co pięć minut podnosi głowę, przechyła ją nieco nabok i uśmiecha się z lubością.
 Cóż to za niespodzianka?
 Poczekajcie, zaraz się dowiemy... Pierrotte skończył. Wychodzi z ukrycia i pocichu staje za Kamilą i Małym, potem nagle ukazuje im wielki arkusz, mówiąc:
 — Spójrzcieno, moje gołąbki, jakże wam się to podoba!?
 — O, papo!...
[ 339 ] — O, panie Pierrotte!
 — Co to, o co chodzi? — zapytuje biedna niewidoma, nagle zbudzona ze snu.
 A Pierrotte odpowiada wesoło:
 — Co to jest, proszę pani?... to... to... że tak słusznie powiedzieć można... To projekt nowego szyldu, który zawiesimy za kilka miesięcy... Dalej, panie Danielu, niechno pan nam to odczyta na głos, żebyśmy mogli osądzić, jakie to sprawia wrażenie.
 Mały w głębi serca roni ostatnią łezkę nad swojemi „błękitnemi motylami” i biorąc arkusz do rąk — bądźże mężczyzną, Mały! — odczytuje pewnym głosem szyld, na którym wypisana jest jego przyszłość literami łokciowych rozmiarów:

Porcelana i Kryształy
Eyssette i Pierrotte
dawniej Lalouette

KONIEC

Przypisy[edit]

  1. Ostatnia królowa Madagaskaru.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false