Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/260

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

piekarni czy sklepu tutaj, nie? Inne interesy także ci nie dopisały. Więc co się z nami stanie? Myślę bezustanku nad tem i głowa mi pęka. Komorne drogie, życie teraz, odkąd jesteś, kosztuje znacznie więcej, potrzeba ci przecież ubrania, ja także nie mogę chodzić jak ostatnia żebraczka, Leon nic niema dotąd, i muszę mu dawać co miesiąc kilkadziesiąt rubli, a w dodatku kształcić się dalej nie może i długo nic nie będzie jeszcze zarabiał... Od samego twojego przyjazdu wydaliśmy, jak obliczyłam, dwa tysiące rubli przeszło. Zastanów się więc, Bolesiu, dokąd to prowadzi? Za parę lat przejemy te trochę pieniędzy i chyba głodem zaczniemy przymierać.

— Możebyśmy trochę skromniej żyli? — ośmielił się przerwać pan Bolesław.

— To znaczy nie jeść obiadu, nie sprawić sobie nic nowego, wyrzec się najmniejszej przyjemności, odmówić Leonowi pomocy i pozwolić mu długi robić, wynieść się do sutereny... Czy tak? Nie, mój Bolku, na to ja już jestem za stara, za zmęczona, taka zmiana warunków odbiłaby się na mojem zdrowiu. Tego ode mnie wymagać nie możesz. W swoim czasie przecie, kiedym miała dwadzieścia kilka lat, pomagałam ci chętnie, latałam za lekcyami, narażałam się na wszystko, ale dziś na siłach się już nie czuję. Musisz sobie koniecznie wyszukać jakie dobre miejsce, bo inaczej zginiemy wszyscy z kretesem. Przecież znasz trochę ludzi, a choćbyś i nie znał nikogo! Przecież inni prędzej czy później wypływają. Niechby ci dali nie wiele na początek. Rób zresztą jak uważasz, ale powtarzam ci, że tak dłużej w żaden sposób być nie może, bo z torbami chyba pójdziemy.

252