Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/177

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

namalować kilka obrazków i wepchnąć je naszym mecenasom — hołocie, która choruje na znawstwo, a nie potrafi odróżnić Botticellego od Tyciana! Cha cha! Nie wierzy ojciec może? Słowo honoru, że nie przesadzam wcale!

Wzięliby, cobym im dał z pocałowaniem ręki, ale nie potrafię frymarczyć sobą i handlować. Czy ojciec uwierzy, że kupili za dwieście rubli mój pierwszy obrazek, taką sobie robotę, którą traktowałem, jako materyał zaledwie na coś większego, szkic... Gdybym pokazał im to, co mam tutaj — mówił dalej, zakreślając szeroki gest, obejmujący trzy ściany pracowni — dostałbym aż za wiele. Ale wprzód musiałbym pogardzić samym sobą. Otóż, gdybyśmy... tak we dwóch wybrali się do Włoch? hę? To się ojcu należy po tylu latach pracy ciężkiej. Odetchnąłby ojciec szerszemi horyzontami, zaczerpnął w piersi innego powietrza, odpocząłby po tych wszystkich strasznych przejściach, odzyskał nadwątlone siły!... Co za wspaniały przeskok! Z pośród śniegów syberyjskich pod palące niebo włoskie, z barbarzyńskiego Irkucka i nie mniej barbarzyńskiej Warszawy, tak nad brzegi mętnego Arna naprzykład. Wyobrażam już sobie tę boską podróż! Stoimy na wzgórku Michała Anioła, oparci o marmurową balustradę i wpatrujemy się w Firenzę, w starożytną, a wiecznie młodą duchem twórczym Florencyę, leżącą jak zadumana nimfa nad brzegami z szumem toczącego spienione, żółte wody Arna. Albo napawamy się w trybunie arcydziełami, jakie tam dumne Włochy pokazują narodom: pieścimy oko kształtami Wenery medycyjskiej, Apolinem, szlifierzem, podziwiamy takie obrazy jak spoczywającą Wenus, boskiego Tyciana, Corregia... Wie

169