Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/144

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Z początku zachowywał się jako tako, nie przypuszczałam nigdy, żeby się do tego posunął. Nie dawałam mu żadnego, najmniejszego powodu, ust do niego prawie nie otwierałam, całemi dniami z miejsca się nie ruszałam... Ale podobno on ze wszystkiemi tak postępował i nieraz... z powodzeniem... Niedawno dopiero dowiedziałam się o tem... Zresztą co miałam robić, kiedy ojciec...

Na te słowa Zgórski drgnął, na jego twarzy zarysowała się bolesna zmarszczka.

— Nie pójdziesz już nigdzie, nigdzie! — rzekł, zbliżając się do córki. — Obiecano mi posadę, — ciągnął dalej, widząc, że Zofia milczy, — pan Chojowski był tak dobry, powinnaś mu podziękować...

Panienka podniosła się i otarłszy załzawione oczy, podała panu Stanisławowi dłoń. Teraz mógł się lepiej przypatrzeć jej energicznym, trochę ostrym rysom, świecącym jak stal oczom, wyzierającym z pod swobodnie zakreślonych brwi, pięknie wyciętej górnej wardze i okrągłemu podbródkowi. Każdy jej ruch dozwalał się domyślać energii prawie męskiej. Spojrzała mu w oczy prosto.

— Dziękuje panu — rzekła.

Słowo to spadło nań jak policzek i wypędziło falę krwi na czoło. Miał już powiedzieć temu człowiekowi, że go łudzi bezwstydnie, że o żadnej posadzie nie wie, że nic dla niego uczynić nie potrafi, przeprosić go za mimowolnie wyrządzoną krzywdę, ale błagalne spojrzenie Zgórskiej zawiązało mu język. Stał jak pod pręgierzem, mnąc w ręku kapelusz.

136