Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/130

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Co od niej usłyszy? A potem on sam... Jutro już, chociaż do terminu brakuje jeszcze dwóch dni, pójdzie do kantoru, gdzie na biurku oczekuje na niego stos niezałatwionych obstalunków, białe kartki ksiąg buchalteryjnych, niewyczerpany nigdy kałamarz. Koledzy przywitają go, jak gdyby wyjechał wczoraj dopiero, panna Wanda poda mu rękę, jak zwykle i zapyta... Tak, niezawodnie zapyta, jak spędził urlop i jej będzie się zdawało, że od owego dnia nic się nie zmieniło...

I nagle w uszach zabrzmiał mu jej krzyk wydany wówczas, kiedy to padał zemdlony na poręcz fotelu... Ach ten krzyk!... Przejęła go szalona trwoga przed spotkaniem z panną Wandą. Czyż będzie śmiał spojrzeć w oczy tej poczciwej panience? Oh, za nic, nie starczy mu na to odwagi, czelności raczej!... A ona uśmiechnie się do niego przyjaźnie, bo nie przeczuwa, że to już nie ten sam Stanisław, który odjechał przed miesiącem, któremu drżącemi z przerażenia rękami podawała wodę, odgarniała włosy...

Wraca zupełnie innym człowiekiem... Siedzieć po dziesięć godzin na dobę w jednym pokoju z panną Wandą, witać się z nią rano i żegnać wieczór, przyjmować i oddawać uścisk dłoni, chociażby tylko taki, jaki zwykle wymieniali pomiędzy sobą. Nie! nie zdobędzie się na to nigdy! Nie potrafi udawać, kłamać, milczeć... Darmoby szukał wykrętnych usprawiedliwień przed sobą samym, nie usiłuje nawet uczynić tego! Czyż szlachetny mężczyzna musi wiązać się koniecznie słowem, wobec świadków? Czyż nie dość jednego spojrzenia, jednego gestu jednego wyrazu?

Tak, on zawinił względem tej biednej dziewczyny i powinien to naprawić, jeżeli nie chce pogardzić sobą! Naprawić? ale jak, jak?

122