Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/114

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

szczerość, on naprawdę podawał jej dłoń i ramię. Jego źrenice paliły się, nie błędnemi ognikami, prowadzącemi na manowce, zbłąkanego i strudzonego wędrowca, lecz czystym palącym, ogrzewającym płomieniem miłości, która tlała długo pod ziemią, zanim wybuchnęła. Czyż miała przyjąć tę dłoń?

— Niech mi pan pozwoli zebrać myśli, — szeptała, — nie wiem co się ze mną dzieje, gdzie jestem... Po co pan to wszystko mówi?

Czuła, że siły ją opuszczają i mimowoli oparła się na jego ramieniu. Zbliżali się wolno do domu, w głębokich cieniach starej alei.

— Niech mi pani przysięgnie, — błagał.

— Że co? — pytała drżąca.

— Że pani nigdy nie pomyśli o tem.

Zawahała się.

— Nie wiem sama, co mi się stało... Tak mi dziwnie smutno dzisiaj, — mówiła, — takam zmęczona. Czy pan nie miałeś podobnych chwil w życiu?

— Miałem... — wyszeptał. — Ale teraz... niech mi pani da słowo.

— Przyrzekam panu.

Chciał znów pochwycić jej drobne, spracowane dłonie, ale nie pozwoliła.

106