Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/112

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

w tył w jego spojrzeniu obok serdecznego wyrzutu, paliła się wylękniona miłość. Stał w milczeniu, jak cień, utkwiwszy źrenice w jej źrenicach, jeszcze rozszerzonych trwogą, nareszcie z wysiłkiem otworzył usta.

— Pani, panno Ludmiło... to pani, — bełkotał, — czyż podobna? Nie! co znowu! Zdawało mi się może... Powiedz pani, że mi się zdawało, bo... bo... Zwaryuję chyba!

I schwycił się za głowę z jękiem, który nagle przeszedł w szlochanie spazmatyczne.

Ludmiła otrząsnęła się nadludzkim wysiłkiem woli.

— Co znowu? co się panu stało?! — mówiła łagodnie. — Ależ napewno zdawało się panu. Patrzyłam, ot tak sobie... doprawdy... Uspokój się pan...

Głos jej w pierwszych słowach dźwięczał ostro, surowo, ale wnet przeszedł w nieśmiałe usprawiedliwianie się, a w końcu rozpłynął się w błagalną prośbę. Wzięła jego ręce w swoje i oderwała je przemocą od skroni. On, nie probując dłużej panować nad sobą, ściskał je konwulsyjnie i okrywał namiętnemi pocałunkami. Nie broniła mu ich nawet.

— Po coś pan przyszedł tutaj? po co? — szeptała, próbując go odepchnąć.

104