Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/213

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Że każdy nurt dążył na wspólny brzeg
Z kolei się obarczać goryczą i solą.
Uważnie podziwiałem jego miękkiej powierzchni
Ruchomy kaprys i igraszki przypadku,
Promień drżący i niknące koło;
I w czystym jego krysztale kąpałem wzrok.
Najmniejszy ruch, najlżejszy szmer
Mnie zachwycał i radosny byłem jak ptak,
Lub jako motyl, na los szczęścia szukający
Wyspy lasu rozchwianego, lub podparcia trzciny.
Radował mnie kwiat wodnej lilii, żółty lub biały,
Podobny statkowi co żagle właśnie rozwinął,
Otwierający rankiem kielich co się kłoni
I utulający go wieczorem jak do snu.
Lubiłem widzieć jak po sennej fali
Ślizgał się zefir, który waży kwiatów kadzielnica,
Widzieć drżenie fal, widzieć sitowie, co gnie się
Kołysząc rozkosznie w wieczornym powiewie.
Nadewszystko lubiłem w dole widzieć obraz nieba;
Znajdowałem, że lazur w lazurze powtórzony
Był pięknem widowiskiem, i szkoda było,
Gdy obłok przelotny zmącił jego czystość.
Lubiłem również, czemuż-bym bał się to rzec?
Odnajdywać swe czoło, ten promień swych oczu,
Rad uśmiechałem się do własnego uśmiechu,
Bo rysy moje zdały mi się odbito przez niebo.
Potem był to strumień rosnący w biegu,
Szedłem po jego brzegach jak się idzie drogą
I już wiedziałem skąd wyrwało się źródło
I że człowiek i fala to samo mają przeznaczenie.
Lecz zrywałem kwiaty, w swej miłości prostej
I wnet ubarwiałem niemi łono strumienia;
Lub zawieszałem się o krzaki nadbrzeżne
I czerpiąc piłem z zagłębienia dłoni.
Albo przypatrywałem się wód włóczędze
Siedząc niedbale na nadbrzeżnym mchu