Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/177

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
HARDYMIR.

 A zatem czoło moje godne lechickiej korony?

ŻELISŁAW.

 Skąd w takiej chwili przyszło ci na myśl budzić we mnie dawne wspomnienia i starą pokusę? Marzyć nie przystało, kiedy działać trzeba. Obcy najezdnik grozi Lechii, a góry te mnie przyrzekły, że się schylać będą, ile razy krakowska równina krzyknie im: „Na pomoc!“ Jej głos słyszałeś zawczoraj — z doborem więc synów skał śpieszaj do Wandy, pani twojej!

HARDYMIR.

 Zaprawdę, ona panią Hardymira, bo gdziekolwiek spojrzę, postać jej widzę, a kiedy oczy zamknę, ona mi się przyśnić musi. Tysiąc córek Krakusa chadza przede mną i za mną, na prawo i w lewo. Wiatr zaszumi po borze, a ja wołam: „Wando, co każesz?“ gdzieś potop z daleka huczy, a ja biegnę krzycząc: „Tu jestem, tu. o Wando!“ W ryku wilków, w krzyku orłów jeszcze głos jej słyszę. I wszędzie jej pełno i nigdzie jej niema. Dopókim mógł, znosiłem męczarnię, teraz nie służę już dalej! Dziś niechaj się losy Hardymira rozstrzygną!

LUDGARD.

 Halele, Lele!

HARDYMIR.

 Precz mi z tym krzykiem pogrzebów!

LUDGARD.

 Twój dziś się zaczyna, jako mój począł się już oddawna, o podobnej godzinie!
 Halele, Lele!

HARDYMIR.

 Ojcze, błagam ciebie, poślij kapłanów do Krakowa z świętym śnieżnobursztynowym naszego rodu