Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/86

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 — Długośmy — rzekł Zbilud uginali swoje kolana przed tem zatwardziałem bóstwem, teraz prócz hańby cóż nam pozostaje?
 Rzekł i tylko szczęk oręży odpowiedział na zapytanie. Każdy z swojego powstał miejsca i, w inną rozchodząc się stronę: „Zembocin o północy!“ — zawołał z oburzeniem. Sam tylko Zbilud pozostał. Chodził, dumał, a ze wszystkiego, co się malowało na jego twarzy, domyślać się można było, że w zdradzie zdradę knował. Nie szło mu zapewne o pomstę, ale o samą Małgorzatę, o porwanie jej samej. Jakichże znaków nie pisała na jego twarzy rozpasana namiętność! To jakiś niezwykły uśmiech przebiegł po jego licach, to znowu pewien rodzaj grymasu dziwnie zaciskał jego policzki, to znów przymrużył oko i sine usta zadrżeniem odpowiedziały wzrokowi, to stanął, jak wryty, i w zachwyceniu poklasnął piekielnym zamiarom i tysiączne przemiany kształtów i postaci wyrażały okropną walkę duszy jego pomiędzy niepewnością a osiągnięciem celu. Wreszcie skończył straszne dumania swoje, świsnął — i cały orszak już był gotowy; przyprowadzono mu jego bieguna, skinął i tylko smutny pogłos odbił głuchy tętent rumaków w dolinie. Noc była straszna, przeraźliwy bez ustanku dał wicher i siekł zewsząd mokrym żywiołem, który natychmiast przymarzał do lic i zbroi; ciemność, razem wycie wilków, grożący wystawiając obraz, zdawało się wstrzymywać zuchwalców od wykonania zbrodni. Ale kiedyż występnik, zapalony ogniem niecnoty, zważał na trud, niebezpieczeństwo i okropność wypadku? Człowiek w tej chwili nie jest niczem więcej, jak najprzebieglejszem zwierzęciem.
 Szedł Zbilud ze swemi, a wtem: „Zembocin o północy!“ — krzyknięto zewsząd. — Poznali się towarzysze wyprawy, połączyli i ruszyli dalej; zgroza i milczenie szły za ich śladami. Z niecierpliwością