Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/122

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

tni dźwięk, który mię doszedł, był też i ostatniem jej spojrzeniem. Lecz w sercu czułem coś, co mi mówiło: „Zobaczysz ją jeszcze na ziemi.“ Wtedy jednym skokiem rzuciłem się ponad ruiny i szczątki połamanych ozdób, a nie racząc spojrzeć na to co deptałem, stąpałem po tem co dawniej błyszczało, a teraz stało się prochem bez duszy i myśli.
 Potem sny moje wzięły inny kierunek i nabrały ciemniejszego zabarwienia. Wciąż jeszcze szedłem pośpiesznie, już to przez pola rzezi, gdzie zgniecione kłosy leżały obok ciał tych, którzy je przed chwilą deptali, a teraz jak one już nigdy podnieść się nie mieli; przez potoki krwi, drgającej resztkami życia dokoła mnie, przez szwadrony nacierające z szablą w ręku a furyą na czole, przez baterye, kładące trupem tysiące mych bliźnich, przez zastępy żelazne, to znikające, to ukazujące się znowu, niby fale ogromnego stalowego morza; to znów przez piasczyste równiny szedłem sam jeden, myśląc o celu jedynym i wielkim, palony promieniami słońca i żwirem ziemi, na krańcach pustyń szukający mścicieli ojczyźnie. Czasem znów czułem się kołysany falami oceanu; rozhukane wichry, wężom podobne, napróżno syczały ponad moją głową, napróżno pioruny u stóp mych padały, bo nie mogły mię dosięgnąć: miałem ujrzeć ją raz jeszcze! I myśl ta dawała duszy mej i ciału siłę nadludzką, wśród burz żywiołów, tonięcia okrętów rozbijanych w proch o skały, bitew, wśród których śmierć mnie okrążała, pożarów otaczających mnie kręgi płomiennymi, niby koronami Męczenników, miast ludnych i hałaśliwych, wybrzeży opuszczonych przez ludzi, oddanych tygrysom i hyenom — byłem spokojny, bo miałem ujrzeć ją znowu, bo cułem w sobie silną, nieprzepartą, piękną, wielką wolę ujrzeć ją raz jeszcze.
 A jakaż rzecz ziemska śmiała-by stanąć pomiędzy mną i wolą mojej nieśmiertelnej duszy?