Page:PL A Daudet Mały.djvu/126

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 Gnałem tak czas jakiś, niby ścigany zwierz, i gdyby serca, które pękają i krwawią, były czemś więcej, niż zwrotem poetycznym, przysięgam wam, że za mną ciągnąłby się na równinie długi szlak krwi.
 Czułem, że jestem zgubiony. Skąd wziąć pieniędzy? Jak odejść stąd? W jaki sposób dostać się do Kubusia? Oskarżyć Rogera? Na nicby się to nie przydało; mógł się teraz zaprzeć wszystkiego, wobec tego, że Cecylja wyjechała.
 Wreszcie, znękany, wyczerpany znużeniem i bólem serdecznym, położyłem się na śniegu u stóp kasztana. Byłbym tak może pozostał całą noc, tonąc we łzach i nie mając sił nawet myśleć, gdyby nagle nie doszedł do moich uszu daleki, daleki dźwięk dzwonu z Sarlande. Był to dzwon szkolny. Zapomniałem o wszystkiem; ten dzwon przywoływał mnie do życia; musiałem wracać i pilnować uczniów w ciągu rekreacji na sali... Na wspomnienie tej sali błysła mi nagle pewna myśl. Natychmiast przestałem płakać, uspokoiłem się i skrzepiłem w sobie. Wstałem i krokiem człowieka, który powziął nieodwołalnie jakieś postanowienie, skierowałem się ku miastu.
 Jeśli jesteście ciekawi, co to za nieodwołalne postanowienie powziął Mały — idźcie za nim poprzez śnieżną równinę do Sarlande, a potem — przez ciemne błotniste ulice miasta; idźcie za nim, gdy wejdzie do bramy, a potem uda się do sali — zwróćcie uwagę, jak dziwnie uporczywie wpatruje się w żelazny pierścień, kołyszący się u stropu; a gdy rekreacja się skończy pójdźcie znów za nim do klasy, wejdźcie z nim razem na katedrę i przez ramię zajrzyjcie do