Page:Nałkowska - Książę.djvu/251

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
243
 
 

Myślałam, że dziś właśnie cię powieszą, myślałam napewno. I właśnie taki cud — — Boże — jacyśmy szczęśliwi —

Tuliłam się do niego — za całą tę mękę, za cały ten obłęd katuszy —

— Rzucimy to i wyjedziemy — mówił Jerzy. — Uciekniemy daleko, jak małe ptaki — Na południe, do jasnego, spokojnego kraju, na wyspę, gdzie rośnie trawa pachnąca i wysokie drzewa — — I tylko kochać się będziemy —

— Boże — po takiej nocy taki ranek — —

— Nie myśl już o tamtym — mówił.

— Takie szczęście — takie szczęście — — —

Patrzyłam mu w oczy — jak kiedyś, w jasny dzień naszej miłości — —

— Jakiś ty cudny, Jerzy, jak ja kocham ciebie...

Zamknęłam powieki i już nie mogłam ich otworzyć. Ale ciągle jeszcze wyraźnie widziałam go przed sobą.

— Czemu jednak jesteś taki wysoki, Jerzy? — spytałam nagle.

Uśmiechnął się z zażenowaniem i odtąd nie przestał się uśmiechać. Kiwał głową olbrzymią, jak drzewo w deszczową noc.

— Jezus Marja — co to znaczy?

Chciałam otworzyć oczy, ale nie mogłam. Zimny dreszcz strachu przeszedł mi po krzyżu, w głowie uczułam tępy ból.

— Czemu bijesz mię tak mocno, Jerzy...

Milczał i wydawał mi się coraz wyższy. Kawałkiem żelaza bił mię w głowę.