Page:Nałkowska - Książę.djvu/140

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
132
 
 

ogrodowej, zapadającej w dół i w mrok, alei, po której się chodziło dzieckiem albo może wogóle nie chodziło się nigdy. Czasami błyśnie jakaś niewyraźna galerja, zawieszona pustemi ramami, w których powinny się znajdować cudowne, naiwne w rysunku i królewskie w barwie i plastyce arcydzieła mistrzów dawnych. Czasami kąt pokoju nieznanego, gdzie przy oknie, odwrócona, zapatrzona w nieskończoną, strasznie smutną perspektywę ulicy, stoi mama, — której przecież nie mogę pamiętać... Czasami pole jakieś, jasne i kwiatów dziwacznych pełne, ograniczone zupełnie nierzeczywistą linją horyzontu — i jednocześnie ogromnie wyraźna melodja, której jednak później wyśpiewać nie można już nigdy — — Tak właśnie w wyobraźni mojej stanął nagle Pan...

Nie dzisiaj. Było to może przed tygodniem.

W życiu moim dużo się zmieniło, co zresztą przewidzieć Pan mógł — już wtedy.

Otóż — znajdowałam się w sinawym, niepewnym półmroku, w małej grupie ludzi o mądrych czołach i pochyłych wejrzeniach.

Jeden z nich stał z boku, napół odwrócony ode mnie. Widziałam linję szlachetną męskiej czaszki — a poza nim oczy zapatrzone, zasłuchane w jego ekstatyczne słowa. Znałam tego człowieka — i Pan znał go także — i pamiętałam, jak wygląda. Ale w owej chwili nagle zapomniałam. Tylko dziwnie uderzyła mię ta linja czaszki z konchą uszną — i spadek ramienia. I twarz odwrócona, której nie widziałam, wydała mi się twarzą Pana. Z nad-