Page:Nałkowska - Książę.djvu/122

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
114
 
 

wet, że to właśnie podziwiałam i trochę — czciłam w pani.

Ona się rozśmiała.

— Pani myśli, że to dla tego? Ach Boże... Pani Alu... Jak pani zupełnie nie rozumie... Ten wzgląd nie przeszedł mi nawet przez myśl... Czymże jest jakiś szmer cichy wobec tej nieskończoności słonecznej, jaką byłoby ziszczenie największego mego snu — — ?

— Więc?

Spoważniała bardzo.

— Ziszczenie największego snu, wcielenie jedynego mitu, stanie się wiary całego życia... Rozumie pani, jaka w tym straszna groza? Bo wszystko, co dotąd przeżyłam, było parodją i humbugiem, — a to jedno wielkim, bezgranicznym patosem. Całe życie chroniłam to, całe życie bałam się czynu i giestu, by nie zawcześnie, by nie rozzłościć przeznaczenia... Raz w życiu — wtedy u pani ostatni raz — była taka długa chwila, że patrzyliśmy sobie w same dna naszych oczu, by raz wreszcie ujrzeć swoje dusze. Była taka długa chwila, kiedy byłam na samym dnie bezedni szczęścia. Zaczynałam czytać ten wyrok — na śmierć i życie — w oczach jego. I w tym — najszczęśliwszym momencie przejęła mię taka obłąkana trwoga, że odwróciłam oczy — przed samym progiem prawdy. Zlękłam się wówczas — stania się. Zrozumiałam, że stanie się tego — może być kresem życia — ponieważ nie mogłabym już żyć bez mego snu. Wszystkie sny życia mego były smutne, ale naj-