Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/96

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 86 —

śmierci możesz podpisywać, gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał, gdyby go na nim złożono.

Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne mieszkanie ze słońcem, wprawdzie nie wprost, tylko odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak, że sobie mogłem śpiewać co rano, jak Butterfly: „dziś mamy dzień pogodny!“ i dopłacałem za to słoneczne widmo tylko franka dziennie. Za księżyc — za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament zużyty na ten nieskończony list nic sobie nie policzył, jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale gentelmanem. Jest to bowiem Włoch. Włoch obdziera tylko do trzeciej skóry.

Taki to już porządek tego świata, na którym „sam czart prowadzi bal“, a cielec złoty „z bogów drwi“. Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i wstaje co dzień z morza niefałszowane, śliczne, dobre i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę mew, a czasem przez potwornego sępa, hydroplan, który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu, stalowe skrzydła położywszy na słonecznych blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok, który pożarł słońce. Za chwilę zaś, upojony własną pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście i siada na nich, na wielkich, szerokich łapach, które pazurami drą niezmącone wody i po falach goni słoneczne