Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/74

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 68 —


To „pani ciociu" zadławiło mnie na chwilę, jak rybia ość.

— Jakże się nazywa ten maleńki?

— Jak się nazywa? O, bardzo ładnie, naturalnie, że bardzo ładnie!... Zaraz,... bo to widzi pani, raz go wołają tak, a raz znowu inaczej...

— Dwojga imion?

— Dwojga? On jest trojga imion, proszę pani! Obmyślaliśmy cały tydzień, aż nam jeden biskup poradził. Aha! Niech pani uważa: nazywa się Józef — Marek — Aureljusz... Jak rzymski cesarz. Uważa pani, to nie byle jak, ale: Marek — Aureljusz, — jak rzymski cesarz. Ale na codzień wołają go: Józiu! — i on zaraz na to odpowiada.

— Patrzcie, patrzcie!

— A widzi pani, że Szymon miał do pani żal... Nie dał nawet znać, że się żeni... No, ale niech mu to pani przebaczy. Co miał biedaczysko robić? Zakochał się na śmierć, bo to aniół był, nie kobieta, a ślub to brał potajemnie, bo się jej ojciec nie chciał zgodzić w żaden sposób.

— Co pan mówi? A któż on taki?

— Dobrze to ja tego nie wiem, jak tam naprawdę było, wiem to tylko, że jej napisał tak: „Wybieraj, albo malarza, albo mnie!“ A ona wybrała malarza! Ten jej ojciec to jakiś zban-