Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/63

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 57 —

serce, tera jest bardziej ordynarny. Staram się tedy być niesłychanie uprzejmym:

— Czy pani pozwoli mi usiąść?

— Tu nie kryminał, ale jak pan tu już wlazł, to pan siadaj!

— Dziękuję najuprzejmiej.

Siadam, a ciocia zaczyna mi się znowu przyglądać bardzo długo i nie może wyjść ze zdumienia; czasem pokręci dziwnie głową, wreszcie gada już sama ze sobą:

— ...Zdawało by się, że trzech nie umie zliczyć i oczy poczciwe ma... A jak książkę napisze, to jak świnia...

— Och, pani dobrodziejko!

— Po co pan takie kawałki piszę, że się z tego spowiadać trzeba?

— Bo opieki nie mam, proszę pani. Gdyby osoba tak czcigodna, jak pani, raczyła czuwać nade mną...

— Na głowę jeszcze nie upadłam. Trzech mężów miałam, a żadnego ani utrzymać, ani na dobre drogi sprowadzić! Jak się łajdak urodzi, to go już nie przerobisz... Modli się pan kiedy?

— Naturalnie, że się modlę. Przed jedzeniem zawsze, po jedzeniu zawsze...

— Gadaj to pan komu innemu, a nie mnie. A co pan mi właściwie ma do gadania?

— Bardzo ważne sprawy, szanowna pani.