Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/236

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 230 —


Dwie jasne łzy w niebieskich oczach Szymona, były odpowiedzią dość zrozumiałą.

— Upijemy się włoskiem winem! — mówił szybko staruszek, patrząc tkliwie na malarza.

— Barletta... — szepnął Chrząszcz.

— Co to takiego? wino?

— Wino...

— Niech będzie barletta... Ja bardzo nawet lubie to wino, choć go nigdy nie piłem. Więc co, zgoda?

Chrząszcz się uśmiechnął, jak do niebiańskiego widzenia i szepnął:

— O, Boże! Boże!

— Tylko pilnować zdrowia, mistrzu kochany, zażywać lekarstwa, słuchać mnie i przyjaciół. Bo malarze to jest niesforny naród i nie da sobą kierować. Proszę tedy pamiętać, panie malarzu, że moim zastępcą jest tutaj pan Szczygieł i jeśli on się na pana poskarży, to nie będziemy pili tego wina, co się tak ładnie nazywa. Jak to się ono nazywa?

— Barletta!...

— Aha, właśnie! Teraz żegnam cały Olimp i życzę dobrej nocy!

Król takby od nas nie schodził, jak ten nasz wielki przyjaciel, z takimi honorami; Szymon go odprowadzał jedynie uszczęśliwionym wzrokiem.