Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/201

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 195 —


— Chcesz wiedzieć, com uczynił z tym łotrem?

— Gadaj!

— Zabiłem!...

— To ciekawe! — rzekł mecenas, — cóż on na to?

— On? Nic... upadł, a ja kopnąłem trupa.

— Dobrze upadł?

— Bardzo dobrze. Ten umiał umierać, ale z resztą szło gorzej. Ten łotr miał córkę, którą uwiodłem. O, Boże, jak ja bardzo kochałem tę dziewczynę. Jak strasznie kochałem... jak strasznie...

— Co się z nią stało?

— Zwarjowała przeze mnie, — rzekł rozdzierającym głosem Bończa i zaczął płakać rzewnie; uspokoił się jednak szybko i począł mówić gorączkowo: — Ale to nic. Cóż jest kobieta? Słowo! Jedna mniej, jedna więcej, ale tu nie o nią szło, lecz o ojczyma, o złodzieja pierwszej klasy, który był przyczyną śmierci mego ojca, który mnie ograbił; który z matką moją płodził rozpustę, który... — o łotr, łotr, po trzykroć łotr!

— Świnia! — rzekł Szczygieł.

— Tyś mnie zrozumiał. Tak, to był potwór... Ale Pan Bóg dodał mi sił i stało się...

— Coś mu zrobił?

— Zabiłem. Ani jęknął... Uderzył rękoma