Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/190

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 184 —

nawet eleganccy i znać było na nas pewną zasobność, w każdym bowiem razie okrawkami z wybitnie malarskich szerokich spodni Chrząszcza, oszczędny człowiek mógłby przyodziać całą familję. W spodniach tych i w kapeluszu z szerokiem rondem zacny Szymon przypominał żywo Piętaszka, który się już nieco ucywilizował. U Szczygła zastaliśmy całe zgromadzenie, które opowiadało sobie nadzwyczajny i mocno oryginalny przebieg audyencji, jaką Szczygieł miał u wysokiego dygnitarza, z racji swego odznaczenia.

Zaczęło się od tego, że go lokaj nie chciał wpuścić, Szczygieł spojrzał jednakże na niego tak wyraziście, jak patrzy nieboszczyk, któremu zapomnieli zamknąć oczy, na swoich spadkobierców; więc się przeraziła lokaj ska dusza i pyta:

— Kogo mam zameldować? Kto pan jest?

— Szczygieł!

— Proszę nie robić żartów, bo tu tego nie wolno. Jakie jest pańskie nazwisko?

— Szczygieł...

Lokaj się cofnął, bo chociaż lokaj, to jednak wiedział, że z warjatami niebezpiecznie zadzierać.

— Ekscelencji niema, proszę przyjść innym razem.

— Nie przyjdę. Melduj zaraz, bałwanie.

Lokaj się ukłonił, pomyślawszy, że kto tak