Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/180

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 174 —

widziałem już dłuższy czas i bardzo mi było za nim tęskno; raz się wybrałem z wizytą, ale mi nikt nie otworzył, tak, że wreszcie trochę zacząłem mieć żalu do przyjaciela, że się zamyka ze swojem szczęściem. Nikt o nim nic nie wiedział. Jednego dnia idę wieczorem pod arkadami, podniósłszy kołnierz, bo wiosna, choć się jeszcze nie zapowiadała, siekła już obrzydliwym deszczem. Patrzę, a z mroku wylania się figura, która michodem i krojem niedźwiedzim dziwnie przypomina Szymona, — coś jednak twarz nie ta sama. Ale to jednak on.

— Szymon! — krzyczę na całe miasto.

On się w pierwszej chwili jakby przeraził, bo nagle chciał zawrócić, lecz nie było sposobu, zresztą dopadłem do niego w dwóch skokach i rzuciliśmy się w objęcia. Jak Boga kocham, żem miał łzy w oczach, a on także. Na miłość boską jednakże co się z tym człowiekiem stało!? Posiwiał, czy co? Zżółknął, czy też to światło suchotniczej latarni takie na niego trupie rzuca blaski?

— Spieszę się! — mówi on szybko, — do widzenia... Pomówimy innym razem...

Otworzyłem szeroko oczy, on zaś zakręcił się na pięcie i zniknął.

Co to się dzieje?

Opowiedziałem to wszystko Szczygłowi, który kiwał dziwnie głową.