Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/174

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 168 —

Rozejrzałem się po pracowni i dojrzałem dziwny w niej nieład; na podłodze leżały jakieś chuderlawe zimowe kwiatki, obok nich zaś — co to jest? Grzebień do upinańia włosów... Dziwna rzecz. Przy pozowaniu nie potrzebne jest rozwiązywanie włosów, bo portret jest w kapeluszu. Zaczynało mi się czynić cokolwiek gorąco w miarę dopełniania powieściowego rozdziału...

Ach, to więc tak?!!!

Biedna Andziulko!

Byłem w tej chwili pewny, co się stało i taka mnie wzięła złość na Chrząszcza, że byłbym go udusił śpiącego. To ten złodziej najpierw krzywdzi biedactwo, które przychodzi do niego żalić się na innych, a potem łajdak jeden, — płacze na mojej piersi. Ale niech go licho porwie! Śpi, czy nie śpi, jest świnia i koniec. Powiedziałem mu to głośno, ale nie słyszał, gdyż jęczał przez sen.

Ciężkie było nasze następne rano. Zaczęło się od tego, żem spojrzał na niego, jak na psa, i dając mu pogardliwym ruchem grzebień, rzekłem:

— Odnieś to tej biednej dziewczynie!

Pomyślałem równocześnie, że jeśli moje przypuszczenia są nieprawdziwe, to przyjdzie mi chyba paść na kolana przed moim przyjacielem i błagać go o przebaczenie. Ale gdzież tam! To przecież prawda! Pobladł i drżał cały jak w fe-