Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/138

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 132 —

nia. To były najznakomitsze, rzec można, oczy, jakieśmy kiedykolwiek oglądali. Można było być przekonanym, że takie złodziejskie oko, wyłupione i rzucone na podłogę, porwie się w tej samej chwili, potoczy i wlezie w kalosz, zobaczyć, czy tam w nim czego niema. Miały one, zdaje się, również własność patrzenia w tył, po za siebie, jednem słowem renomowana, trzydzieści sześć razy pławiona czarownica ze średnich wieków, nie miała tak wyborowego garnituru oczu.

To też nieludzkiem było nasze zdumienie, kiedyśmy spojrzeli na drugą postać niewieścią, stojącą skromnie przy drzwiach; jeśli prawdą jest, że stare wiedźmy cygańskie porywają książęce dzieci, to w takim razie ta czarna wdowa po jakimś kulawym szatanie, porwała gdzieś po drodze młodego anioła i przyprowadziła go do naszej pracowni. Była to młoda panienka, również w żałobie i wyglądała w niej, jak przejasny obrazek w czarnych ramach; twarzyczkę miała tak ślicznie bladą i takie przeczyste spojrzenie, żeśmy się bali patrzeć na nią dłużej, aby tej twarzy anielskiej nie poplamić natarczywym wzrokiem. Patrzyliśmy więc w zachwycie, ona zaś zakryła powiekami oczy, a nam się nagle zdało, że słońce zaszło za chmurę i ciemno się uczyniło na świecie. Włosy miała czarne, puszyste, pewnie bardzo miękkie i pewnie bardzo pachnące; postać była