Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/131

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 125 —

dzieje! ojciec i matka dzisiaj mi umarli, ja sam wyszedłem ze szpitala!“ Najgorszy rzezimieszek musiałby mu uwierzyć i dziwiłby się tylko, że ten smutek jest rozlany na obliczu Szczygła jedynie z powodu ojca i matki, bo wyglądał przesadnie i czynił wrażenie, że ten człowiek cierpi za wszystkich, którzy już umarli i jeszcze umrą aż do skończenia świata.

Bardzośmy polubili tego człowieka, a on nas i odwiedzał nas dość często, choć nie gadaliśmy zwykle do siebie ani słowa. Czasem, ale to bardzo rzadko, kiedyśmy sobie z Chrząszczem opowiadali wesołe rzeczy, a on był przy tem, w pół godziny potem Szczygieł robił coś gębą, wykrzywiał ją na moment tak, jakby miał skonać, zadławiwszy się ością i wydawał dziwny jęk, niemożliwy do powtórzenia. Po wielkich trudach słychać było w tem rzężeniu, coś jak kwilenie jastrzębia, coś jak ryk hipopotama i wreszcie dość wyraźnie:

— Ha! ha!

Zrywaliśmy się na równe nogi.

— Szczygieł, co panu jest?

On znów się uczynił śmiertelnie smutnym i rzekł:

— Wesoło!

Boże miłosierny! Żebym się miał w ten sposób weselić, to bym się tego jeszcze dnia powie-