Page:Hanns Heinz Ewers - Żydzi z Jêb.pdf/154

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

w świetle księżycowem — lecz dech jej oddalony był o setki mil. Potem, gdy wróciła do sypialni swej, znowu podsłuchiwałem pod drzwiami — wówczas usłyszałem nagle, że się zbliża ku drzwiom. Zrobiłem rychło światło, podeszłem do stołu, jak gdybym czegoś szukał. Matka otworzyła drzwi. „Czy zapomniałeś coś?“, zapytała. Głos jej brzmiał spokojnie jak zawsze; nic nie przypominało stanu somnambulicznego, w którym się znajdowała przed kilkoma jeszcze minutami.

Odpowiedziałem, że szukam kieszonkowego pióra swego; śmiała się i powiedziała, że zostawiła zegarek swój. Ucałowałem ją jeszcze raz na dobranoc, ona zaś znowu przypominała, bym tylko nie przyszedł za późno na śniadanie.

Było tedy pewnem, że albo zupełnie sobie nie przypomniała transu swego, lub też, że tak już była przyzwyczajona do tego stanu, iż wcale już nań nie zwracała uwagi i po kilku minutach zupełnie o nim zapominała. Równocześnie zaś sen ten somnambuliczny był tak silnym, że nawet hałas tak wielki, jak wywrócenie stolika z wazami nie zdołał jej obudzić. I pewnem też było, że w tych godzinach zachwytu świadomość jej — duch jej, czy dusza, nazwij to jak chcesz — opuszczała ciało jej i znajdowała się gdzieindziej.