Page:Demon (Michaił Lermontow).djvu/27

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Tam stromą ścieżką, codzień zrana,
Spieszą Gruzinki, czerpać z fal
Czystych strumyka, tam źródlana
Wytryska woda, płynie wdal,
A het na skraju, jak na straży,
Okryty płaszczem śnieżnych chmur —
W promieniach słońca, wciąż się żarzy —
Kazbek olbrzymi, — król tych gór!

V.

 
Ale przepięknych dzieł przyrody,
Już dla Tamary niczem czar.
Umysł jej, łaknie tej swobody,
Co jest występną ze wszechmiar.
Wszystko ją męczy, drażni, nudzi,
Wszystko serdeczny zwiększa ból. —
Unika słońca, światła, ludzi,
Śpiewa słowika, woni pól!
Gdy przed ołtarzem zamodlona —
W zbolałej piersi tłumi łzy.
Gdy kornie chwyta krzyż w ramiona,
I szepcze: Chryste, ratuj Ty!
Jej głos jęczący, z ścian świątyni
Echo roznosi nocą tak:
Że zabobonny góral, czyni
Wokoło siebie, krzyża znak!