Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/96

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 90 —


Rzeczą jest ogólnie wiadomą, choć przez Ojców Kościoła przez zwyczajną zawiść nigdzie nie zanotowaną, że dobry Pan Bóg stanowczo woli jednego porządnego malarza niż sto dewotek, a jednego lekkomyślnego poetę więcej ceni, niż nawet bractwo pod wezwaniem świętego Kalacera, albo Józefa z Arymateji. Tak to już jest i żaden sobór tego nie zmieni.

Uważaliśmy tedy i utwierdzaliśmy się z głęboką wiarą w przekonaniu, że goła nasza w owym czasie nędza jest tylko antraktem i że wreszcie niebo nas sobie przypomni. Żeśmy zaś byli ludzie naiwni i gołębiego serca, wyobrażaliśmy sobie tak: jednego wieczora wracamy do legowisk w pracowni Szymona przy ulicy Małej Zwarjowanej i bałwaniejemy. W pracowni wielki stół nakryty obrusem, uprzędzonym z obłoku, a na stole cała restauracja. Siadamy do uczty, a usługują nam anioły, jeden zaś chodzi od Chrząszcza do mnie bez przerwy i zapytuje suchym głosem: „Białe, czy czerwone, s‘il Vous plait?“

Jeszcze się to nie zdarzyło, ale będziemy czekać bezustannie, trudno jest tak bowiem żyć, jak żyjemy. Chrząszcz wprawdzie sprzedał obraz za dziesięć rubli, ale żyjemy za to już trzeci miesiąc i jużeśmy mocno nadszarpnęli kapitał. Ja napisałem krwią i łzami cykl sonetów miłosnych, z któremi jakiś idjota miał się pójść oświadczyć,