Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/87

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 81 —

można najlepiej, wyszorowawszy ryżową szczotką. Potem z lękiem w sercu idziemy do cioci.

Chrząszcz pod rękę z panną Zosią, ja na przedzie z Wickiem, bo się tak szelma nazywał, a trzymałem go mocno, żeby nie uciekł. Właściwie to ja chciałem uciec, ale mnie znów Wicek trzymał, abym nie uciekł z dwoma rublami.

Mój Boże! co to było!

Chrząszcz ukląkł przed panną Domicelą, ja stałem blady, jak trup, który niewiadomo po jakiego djabła wstał z katafalku, panna Zosia zaczęła płakać. Chrząszcz coś tam rzęził pod nosem na familijny temat, Wicek szurał nogami, a pies panny Domiceli dostał ataku szału. Cała jednak uwaga skupiona była na Wicku. Ciocia obcałowywała mu fizjonomję, a ten złodziej nic, — ani drgnie, tylko robi oko do Chrząszcza.

Jakaś jednak śmiertelna cisza zaległa, kiedyśmy przed obiadem zasiedli w „salonie“, który równie dobrze mógłby być domem przedpogrzebowym.

Ciocia trzymała Wicka na kolanach i rozmawiała z nim jak pasterka z ptaszkiem:

— Jak się nazywasz, maleńki?

Serce we mnie zadygotało, a Wicek jak mur. Patrzy bezczelnie na ciocię i powiada: