Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/70

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 64 —


Powiedziała to zaś tak łagodnie, że dusza we mnie zadrżała z radości; zaczynam więc na jej nutę:

— Tak, to prawda. On trochę za wiele pił, ale teraz ani kropli, — Niech Bóg broni! Godzi go się poratować, choć pani dobrodziejka sama zapewne nie ma bardzo wiele...

— Nic nie mam! Trzy pogrzeby mężom sprawiłam...

— Daj Boże jeszcze trzy!

Aż mnie na chwilę zatchnęło, kiedy mi te słowa uciekły z ust. Zastanawiam, się, czym nie strzelił głupstwa. Ale nie! Słowo daję, że się to babie podobało! Jak tak, to i dobrze, gadam tedy, jak najęty:

— Coś tam jeszcze musiało pozostać, panno Domicelo, bo inaczej ludzie by tak nie zazdrościli, jak zazdroszczą. On wiele nie potrzebuje, ot na kawałek suchego chleba... Ciocia się poruszyła.

— Ja coś panu powiem, bo się pan tak zmęczy gadaniem; jest pan jego przyjaciel, to mu pan to powtórz. Dam mu teraz przez pana dwa ruble, bo jak więcej, to przepije, a pan mi podpisze, że pan wziął i on niech podpisze, że dostał. Kto was wie? Literata i malarz dwa bratanki, a pieniądze gdzieś się zapodzieją.

— Ależ, panno Domicelo!...