Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/66

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 60 —


— I pana tutaj przysłał?

— Tak, szanowna pani. Powiedział do mnie: „Idź do siostry mojej matki, która ma złote serce. Idź i powiedz, że cierpię!“

Ciocię w tej chwili, jakby kto na sto koni wsadził; uśmiechnęła się chytrze i złośliwie.

— Tak panu powiedział?

— Mam jeszcze w uszach te słowa...

— Ja się teraz nie dziwię, że pan takie złodziejskie książki pisze; tożeś pan mówił przed chwilą, że jest nieprzytomny i nic nie gada!

— Ja tak powiedziałem?

— A kto — ja?

— Może się tylko tak wyraziłem. Ach, w istocie, on mi to powiedział oczyma.

— Patrzcie, patrzcie! I pan to tak zaraz zrozumiał?

— Dusza zrozumie zawsze drugą duszę.

— To też i ja pana także zaraz zrozumiałam.

— Wrodzony spryt, szanowna pani...

— Nie zawracaj pan głowy! Do pyska nie macie co włożyć, więc jazda do cioci... A ciocia nie studnia i na rozolisy nie da.

— Na rozolisy? Co to jest?

— Biedactwo kochane! Pan nie wie, co rozolis? Literata, a nie wie, co to rozolis! Pan zdaje się, już z flaszeczki zamiast mleka ssał rozolisy, bo to wódka.