Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/64

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 58 —

Otóż, jak pani zapewne wiadomo, pani ma krewnego...

— Co za krewnego?

— Sławnego malarza, Szymona Chrząszcza...

Jezus, Marja! Górny ząb cioci szczęknął o dolny z taką siłą, że jej coś w czaszce musiało się nadwerężyć.

— On jest djabła krewny, a nie mój!

— Ma pani rację, pani dobrodziejko. Między sobą my to nazywamy: niedokrewny krewny. I wcale się nie dziwię, że się pani nie chce przyznać do tego pokrewieństwa, gdyż to jest człowiek zgubiony.

— Panu także nic nie brakuje...

— Tak, proszę pani, ale on jest ciężko chory i ciągle majaczy.

— Jak się upił, to niech ma za swoje.

— Wszystko o nim można powiedzieć, ale to jedno, to nie prawda. On się wcale nie upił; ten człowiek od sześciu dni leży w gorączce i ciągle mówi tylko jedno słowo: Domicela... Domicela... i tak przez całą noc. Serce się kraje.

— To mu pan powiedz, niech sobie mną gęby nie wyciera.

— Jak mu to powiem, kiedy nieprzytomny?

— Już wy się porozumiecie, przyjcioły od siedmiu złodzieji. A zresztą ja panu coś powiem: gdyby on nawet na katafalku leżał, to ja