Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/62

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 56 —


— A pan wyłysiał także nie ze starości, tylko się pan ładnie musiał balować...

— To rodzinne, proszę pani.

— Ładna musi być familja! — powiada na to ciocia, ale bez widocznej intencji obrażenia mnie, — a z kim mam przyjemność?

Powiadam jej nazwisko, a baba posiniała.

— Jak, jak?

Powiadam jej jeszcze raz; trochę znów zżółkła, ale nie bardzo. Patrzy na mnie, patrzy, dziwi się i bardzo jest niespokojna. Aż jej wreszcie ulżyło:

— To pan ładne książki piszę, niech pana krew zaleje za takie książki!

Co takiego? Zdawało mi się, żem źle słyszał, alem zrobił „skromną twarz“ i powiadam.

— Za wiele uznania, panno Domicelo...

— Pan do mnie nie mów „panno Domicelo“, bom w jednem łóżku z panem nie leżała. Własną piersią mogłam pana była wykarmić, tylko, że wtedy było by z pana coś lepszego wyrosło...

W oczach mi się zaćmiło, kiedym się wyobraził w tej sytuacji i kiedym, idąc za słowami panny Domiceli, spojrzał na jej piersi. Alem wreszcie otrzeźwiał i choć nagle poczułem straszliwą suchość w gardle, jednakże duch we mnie wstąpił, kiedym pomyślał, że im kto ma lepsze