Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/60

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 54 —

miała trzech mężów, ale ceni panieństwo. Takiego liszaja nikt na swoje sumienie brać nie chciał i każdy umierał przed nią.

— Patrzcie, patrzcie! I ja mam tam iść! Dobrze! Pobłogosław mi, Chrząszczu!

Chrząszcz uczynił się poważny, jak ksiądz przy obiedzie, wyciągnął ponademną ręce i mruczał z namaszczeniem:

„Na lwa srogiego bez obawy siędziesz i na ogromnym smoku jeździć będziesz!“

Bardzo słusznie. Wziąłem pelerynę, w której wyglądałem jak chudy hiszpański grand, trochę jak taki marszałek, co idzie koło karawanu, trochę zaś tak, jak tania kuchnia dla inteligencji; na ręce wdziałem jakieś białe rękawiczki, które Szymonowi pozostały jeszcze z wojska, bardzo ładne rękawiczki, ale je mogłem wygodnie włożyć także na nogi. Zdawało mi się, żem z katafalku uciekł. Nie mniej jednak musiałem wyglądać bardzo przystojnie, szczególniej zaś te białe rękawiczki czyniły widok mej postaci w miarę szlachetnym, w miarę imponującym, wśród kucharek bowiem naszej kamienicy poszła wieść, że idę się żenić, bom się ubrał jak hrabia.

Serce we mnie się tłukło, alem szedł.

Przychodzę pod jakieś drzwi, żegnam się krzyżem świętym, potem pukam nieśmiało, jakbym chciał wejść do własnego grobu.