Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/25

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 19 —

Moje uszanowanie panu! Ale żonie ani słowa, słyszy pan, ani słowa!...

Nad tem zagadnieniem pan Paweł się zastanowił; przyglądał mu się ze wszystkich stron i dowiódł wreszcie sam sobie historycznie, że ze zwierzenia tajemnicy kobiecie nigdy jeszcze nic dobrego nie wyszło. Słusznie i sprawiedliwie. Wielu przyjemnych ludzi do dziś dnia jeszcze siedzi po kryminałach, a to tylko dlatego, że zawierzyli kobiecie.

Kobeta, — myślał pan Paweł, — powinna widzieć szczęście, źródła szczęścia jednakże znać nie powinna. A nuż babie przyjdzie na myśl pójść do kościoła i wyspowiadać się, a wtedy ksiądz każe jej postąpić, jak należy, pod grozą utraty nieba? Co lepsze w tym wypadku: stracić niebo, czy perły?

Pan Kiercz zadrżał na samą myśl i włożył rękę w kieszeń.

Och, są!...

— Dobry wieczór panu, panie, Kiercz, — zawołał ktoś w tej chwili.

Pan Paweł w odpowiedzi dwie rzeczy uczynił równocześnie: zaśmiał się i nastraszył się śmiertelnie. Wyjął czemprędzej rękę z kieszeni i ciągle się uśmiechając, uchylił kapelusza. Jakiś znajomy przeszedł tuż obok niego, ale go Kiercz nie poznał; przyśpieszył jednakże kroku i szedł