Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/240

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 234 —

i brzmiał gdzieś niedaleko, za którąś ścianą. Szymon go również usłyszał, bo lekko otworzył oczy i słuchał. Potem szepnął:

— Kto to śpiewa?

— Nie chcesz, żeby śpiewano?

— Chcę bardzo... bardzo...

Słuchaliśmy długo, patrząc na twarz Szymona, którego ten śpiew miękki jakby gładził po biednej twarzy, bo się leciuchno rozjaśniła; kiedy zaś śpiew umilkł wreszcie, on go jeszcze słuchał, oczy znów przymknąwszy. Spojrzeliśmy na siebie ze Szczygłem i wiedzieliśmy, co czynić. Chodziłem nazajutrz po całym domu, w poszukiwaniu tej śpiewającej. Pokazano mi jakieś drzwi na poddaszu; zapukałem nieśmiało i wszedłem; śpiewaczką była jakaś biedna, dobra panienka z jasnemi oczyma, która w pierwszej chwili przeraziła się mojemi odwiedzinami.

Powiedziałem jej krótko:

— Pani! przyjaciel mój, malarz umiera, kilka kroków stąd; usłyszał śpiew pani i lżej mu się uczyniło na duszy. Niech Bóg pani za to zapłaci... To jest człowiek bardzo nieszczęśliwy, a śpiew pani jest jak dore słowo. Niech pani śpiewa jak najwięcej...

Panienka spojrzała na mnie smutno.

— Gdzie panowie mieszkają?

— Te same schody, drugie drzwi na prawo.