Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/239

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 233 —


Jednego razu sprowadziliśmy Bóńczę, aby swoimi kawałami uradował duszę biednego Szymona. Poczciwy aktor napełnił cały lokal wrzawą i hałasem i począł pleść niestworzone rzeczy; opowiadał wszystkie możliwe dramaty na swój nieludzki sposób, śmiał się, krzyczał, jęczał, beczał, gadał i gwizdał, udawał wszystkich po kolei. My udawiliśmy, że się śmiejemy, — Szymon zaś słuchał, lecz leżał nieruchomy, z twarzą z wosku, dyszał tylko bardzo ciężko, czasem zaś dziwnie przejmujący świst słychać było wśród oddechu.

Kończyło się.

Boże drogi, Boże miłościwy!

Zaczynałem się bać o Szczygła; chodził blady i jakby z krzyża zdjęty. Czasem kiedy zdawało się, że Chrząszcz usnął, siadał przy nim i przez godzinę nie odwracał spojrzenia od jego zbiedzonej twarzy; w oczach miał wtedy taką rozpacz, czasem znów taką bezsilną wściekłość, że strach było patrzeć. Obaj ze Szczygłem jużeśmy prawie nie mówili, — bo i o czem było mówić?

Mrok zapadł, a my, milcząc, siedzieliśmy przy Szymonie. Deszcz jesienny lał wciąż i mył od kilku tygodni szyby. Z dala dochodziła przytłumiona, głucha, tępa wrzawa miasta. Szymon oddychał nierówno. W te wszystkie głosy wplątywać się począł powoli głos inny, nadzwyczajnej piękności: to ktoś śpiewał. Głos był kobiecy