Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/238

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 232 —

większą oddechu Szymona, którego wciąż pokrywał zimny pot.

— Doktorze! — rzekł raz cicho, — nie będziemy pili barletty...

Staruszek nic nie odrzekł, tylko odwróciwszy się, począł przecierać chustką złote okulary.

— Nie dajcie mu myśleć o śmierci! — rzekł do nas szeptem.

Czyniliśmy tedy, co było w ludzkiej mocy; ponieważ Szymon nie mógł spać, siadaliśmy przy nim we dwóch wieczorem i godzinami całemi opowiadałem mu bajki, jak dziecku. Głos mi się łamał, bo coś mnie wciąż chwytało za gardło, myśleć nie mogłem, a przecież mówiłem; wymyślałem niestworzone historje, awantury arabskie, byle tylko były wesołe. Czasem się więc w moich opowieściach targnął jakiś rozpaczliwy humor, słowa moje tarzały się od śmiechu, kiedy się spotkały, śmieszne, nieraz obłąkanie śmieszne, a z nas — nikt się nie zaśmiał. Chrząszcz nie mógł, bo go, zdaje się, przy każdym nawet uśmiechu w piersiach bolało nieznośnie, Szczygieł śmiać się po ludzku nie umiał, a ja — gdy się czasem ze swoich obłąkanych zaśmiałem konceptów, — milknąłem w tejże chwili i patrzyłem ze strachem dookoła obszernej, mrocznej pracowni, patrząc kto to się w niej, w jakimś ciemnym kącie śmieje tak niesamowicie.