Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/233

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 227 —


Szczygieł pobladł i spojrzał na mnie wzrokiem, błagającym o pomoc.

— Ja? — jąkał — ja jego po rękach?

— Tak, ty jego... widziałem...

— To ciekawe! — rzekł Szczygieł w rozpaczy.

— Powiedz, czemu?

— Przedewszystkiem, jest to niemożliwe...

— A jednak widziałem!

— Widziałeś? Ach, już wiem...

Spojrzałem i ja z ciekawością na Eustachego, czekając, co wymyśli, bo wiedziałem, że struś prędzejby wymyślił jakieś przyzwoite kłamstwo, niż on.

— Już wiem, — mówił — raz go widziałem w tramwaju...

— I co z tego?

— I takem się wzruszył, ujrzawszy go teraz niespodzianie... Zresztą to jest daleki krewny mojej matki! O, tak! krewny matki! Teraz sobie przypomniałem!

Nawet biedaczysko Szymon się uśmiechnął i już więcej nie pytał, widząc, że Szczygieł wolałby być łamany kołem, niż odpowiadać na takie pytania; sprawiał on przy tej operacji, zmuszającej go do gadania, wrażenie nieszczęsnego człowieka, któremu zakrzywionem ostrzem wydzierają wnętrzności, korzystając tedy